środa, 30 października 2013

Dzień 61

photo by: Pyr0sky
No i poszło. Wczorajsza mini imprezka rodzinna jak najbardziej udana. Podjadłam i to sporo. Nie obżarłam się a objadłam. Czy żałuję? Nie :). Ostatnio takie jedzenie było ponad 2 miesiące temu, więc czasem coś od życia się należy, tym bardziej, że mieliśmy kilka okazji do świętowania. Zjadłam nawet 2 kawałki mojej rolady i kilka chipsów. No po prostu niemożliwe :). Dzisiaj co prawda czuję się troszkę jak balon, ale zejdzie za dzień, dwa. 

Moją największą bolączką jednak okazało się nie jedzenie, bo zjadłam to czy owo niezdrowe (bardzo ciężkostrawne niestety) a ruch. Moje kolana wciąż są spuchnięte, a zwłaszcza lewe, które boli przy wchodzeniu po schodach, czasem nawet przy normalnym ruchu czy wstawaniu z krzesła. Przez to jestem zmuszona wręcz do zrobienia więcej niż jednego dnia przerwy w treningu. Nie wiem jak ja to przeżyje, bo naprawdę się przyzwyczaiłam już do Toniego... Zostaje mi póki co rowerek stojący w kąciku czekający na swoją kolej, która właśnie nadeszła niespodziewanie. Ponoć jazda na nim dobrze wpływa na stawy kolanowe. Muszę chociaż trochę się poruszać w ciągu tych dni przymusowego odpoczynku, bo będę miała takie ogromne wyrzuty sumienia i przeświadczenie, że wszystko zaprzepaściłam, że szkoda gadać. Jestem strasznie zła i zawiedziona, że musiało mi się to przytrafić. Pogadałam też z mamą i stwierdziła, że nie powinnam codzienne robić tak ciężkich ćwiczeń, tylko co drugi dzień, że nawet trenerzy na siłowni tak zalecają. Idąc tym torem, wszystko przesunie mi się o połowę, czyli kolejne 3 miesiące... Jestem bardzo niecierpliwa i nie podoba mi się takie rozwiązanie, ale nie wiem czy nie będę musiała się do tego zastosować...Co drugi dzień p90x a w dni wolne od treningu rowerek stacjonarny w ramach ruchu zastępczego. Czy to dobre rozwiązanie? Sama już nie wiem :(. Kiedyś co prawda bardzo dużo schudłam dzięki samej jeździe na tym sprzęciorze, także pojęcie jako takie mam na temat efektów. Ale wiadomo, chciałoby się już, teraz, natychmiast. Czemu to takie trudne :(.

Staram się myśleć pozytywnie i być dobrze nastawiona do tego wszystkiego, ale czasem brakuje mi sił na tą całą walkę i robienie dobrej miny do złej gry. Oczywiście, czuje po ciuchach, że spadło trochę sadła itd. tylko czy to mnie tak naprawdę motywuje? Czy na pewno tego chce i czy da mi to szczęście?  W jakimś stopniu na pewno, przeciez zawsze o tym marzyłam i dążę do tego od wielu lat. Chcę pokazać przede wszystkim sobie, że potrafię i mi się uda. Muszę jednak pogodzić się w duszy z tym, że nie zajmie mi to 3 miesięcy a pół roku lub więcej. Myśleć przede wszystkim optymistycznie i nie liczyć dni. A to do świąt, a to do sylwestra, czy imprezy urodzinowej lub czyjegoś wesela. mam wrażenie, że dziewczyny które tak robią, tylko same się napędzają i robią wszystko, żeby osiągnąć cel. Nawet kosztem własnego zdrowia. Byle wcisnąć się w sukienkę, a potem mogę przecież odpuścić, bo już cel mam osiągnięty i satysfakcjonujący.

Czytając portal, z którego tu przyszłam i przeglądając przeróżne posty na forum, czuję, że wiele osób przegina a to w jedną a to w drugą stronę. Albo kompulsy lub obżarstwo, albo głodówka i wróbelkowe porcje. Przytłacza mnie też fakt, że kiedy dziewczyna wstawiając swój jadłospis na cały dzień, który wg mnie jest bardzo dobry, zostaje odebrana, że je mało, brakuje tego, tamtego i owego. Wciąż tylko źle, źle źle. Albo przeczytałam co dla innych oznacza fakt zdrowej żywności. Ja postrzegam to jako wystrzeganie się niezdrowej i przetworzonej żywności typu fast food, słodycze i słodkie napoje, czytanie etykiet i wybieranie produktów wg naszych standardów, z jak najlepszym składem, unikanie syropu glukozowego, glutaminianu sodu, szkodliwych konserwantów. Czyli staranie się unikania tego co szkodliwe dla naszego organizmu. Ale słuchajcie, chyba się myliłam. Część z nich uważa, że jedzenie zdrowej żywności, to wybieranie tylko tej z ekologicznych sklepów, upraw, jaja kur z wolnego wybiegu (które notabene są kosmicznie drogie i nie widzę różnicy w smaku - kupiłam kiedyś z ciekawości 6 sztuk za niemalże 8 zł, kiedy 10 mogę mieć za 4), ekologiczne mięso w tym kurczak (Dakann opowiadał ostatnio, że kupił takiego kurczaka, nie dość że mały jak z gołębia, czekać musiał niemalże tydzień na sprowadzenie, to jeszcze zapłacił za to 50zł) a jeżeli takowego nie możemy dostać to w ogóle unikać mięs bo to niezdrowe i szkodliwe. No przepraszam bardzo. Próbowałam przestawić się na taki tryb. Ekologiczny. Jednak w moim "świecie" to iście niemożliwe. Trzeba zarabiać z 10 tysięcy miesięcznie, żeby mieć na to wszystko. Albo żyć na wiosce i samemu ubijać kuraki, doić krowę i zbierać jajka. Ale czy tak naprawdę, każdego z nas na to stać, pod względem zarówno finansowym jak i czasowym? Teraz każdy się gdzieś spieszy, bo musi załatwić tak wiele spraw, bo praca wzywa, bo dziecko a wymagamy aby wszystko co spożywamy było pro eko bo to takie modne i ponoć zdrowe bo w telewizji mówili. A jaka jest prawda? I w tych produktach znajdziecie składniki szkodliwe, często zanieczyszczenia i dodatki, tylko nikt o tym nie pisze, nie mówi i nie umieszcza na opakowaniu. Załadują towar w ładne pudełeczko wyglądające na ekologiczne, bo jak z szarego papieru z ładnym zielonym logiem i won na półki z ceną 3-krotnie droższą. Klient i tak się nabierze, bo teraz trzeba jeść ekologicznie, żeby być zdrowym. Moje zdanie na ten temat? Wszystko z umiarem i głową. Mieć własnego rozumu i oddzielać co jest prawdą a co zamgleniem prawdy. Myślec przede wszystkim jasno i logicznie.

Tyle w temacie, dziękuję :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz