czwartek, 12 grudnia 2013

Dzień 104



Jest do dupy! Iście beznadziejnie.
Moja waga dzisiaj znowu wyższa, ale nie sądzę, żeby miał wpływ na to jeden mikołajek... Nie zjadłam kolacji w ramach tego żarła, więc myślę się w bilansie zmieściłam "na oko". Spuchnięcie dzisiaj odczuwam niemiłosierne, do tego niewyspanie i ból wszystkich mięśni i kosteczek. Jest totalna lipa. I tyle w temacie. Zły dzień!

Już teraz zrobiłam postanowienia noworoczne. Tak, mam ich kilka. Wiem, że już w tym roku za dużo nie zdziałam (ale nie obeżre się słodyczami, nie w tym sęk).

1. Robić codzienny spis zjedzonych posiłków, z kcal oraz BTW
2. Przerobić całe 30 dni z Jillian
3. Jeździć codziennie chociaż po 30min na rowerku
4. Ogarnąć myślenie
5. Zrobić plany związane z kawiarnią

To moje cele. Chcę i muszę się ich trzymać chociaż raz. Ma mi się udać i koniec!

P.S. Dzisiejszy dzień zaczęłam od samego dna, lepiej nie będę mówić co zjadłam, bo na samą myśl chce mi się wymiotować... Jestem chora.

wtorek, 10 grudnia 2013

Dzień 102

photo by: murriwurri

Jak każdy mam gorsze i lepsze dni. Zazwyczaj te pierwszy przychodzą po tych drugich, rzadziej odwrotnie. Może i zwalam wszystko na tarczycę, jednak to, że z dnia na dzień napuchnę i zaraz to znika - nie mam innego wytłumaczenia. Tak niestety stało się dzisiaj, przynajmniej mam takie uczucie. 
Zbliżają sie święta, powoli brakuje mi czasu na wszystko, muszę skończyć mamie prezent a zostało mi naprawdę niewiele. Mniej jak więcej. Rozplanować co kiedy zrobić na święta, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ćwiczenia poszły na razie w odstawkę. Nie chcę się zmuszać i wciskać na siłę do planu dnia. Poza tym, po niedzielnych boleściach i rewolucjach brzuchowych trochę się boję. Nadal mnie muli i dziwnie bulgocze, więc nie chcę tego pogorszyć, bo wtedy to już nic nie zrobię. 
Oczywiście po kilku dniach bardzo dobrych przyszedł wczoraj dzień gorszy, ale chce się dzisiaj poprawić. Nie wiem czy mi wyjdzie, nie chce sobie niczego obiecywać bo tylko się zawiodę. Staram się w miarę możliwości jak mogę, ale często demony starego odżywiania do mnie wracają i przeważają szalę na swoją stronę. Naprawdę ciężko z tym walczyć, a robię to. Nie zawsze się udaje, ale nie jestem ideałem. I tak powoli zaczynam zauważać zmiany, które w zasadzie są w mojej psychice. Jeszcze nie dopuszczam do siebie żadnych komplementów, tak jakby ich nie było, ale powoli się przełamuję. Nie potrafię na nie reagować. Nigdy nie umiałam... Tak, nie jestem pewna siebie.

Dzisiejsza waga nie znana, jakoś bałam się stanąć na szklaną po wczorajszym jedzeniu. Szacunkowo zmieściłam się w bilansie, ale nie chcę ryzykować załamania. Najbardziej bym przeżyła, gdyby wszystko wróciło znów do punktu wyjścia. Nie przeżyłabym tego chyba psychicznie :(. Totalnie bym się załamała i zrezygnowała chyba ze wszystkiego.

W chwili wolnej chciałam jeździć chociaż na rowerku, bo na razie widzę, że nie ciągnie mnie do p90x, mam jakiś taki zastój, tak jakbym potrzebowała jakiejś zmiany. Sama już nie wiem czego chcę :(

piątek, 6 grudnia 2013

Dzień 98



Przebudziłam się dzisiaj z jedyną myślą w głowie - co by tu zrobić, żeby nie iść do pracy, zadzwonić że zwracam cały dzień? Cokolwiek, byleby zostać w domu. Myśl owa ostała się w mojej głowie zaledwie kilka sekund. Zanim się obejrzałam już byłam w łazience i doprowadzałam się do względnego ładu po zbyt krótkiej nocy. Jak co rano, oglądam swój brzuch i talię (nóg na szczęście nie, bo mam za małe lustro :P). Jeśli widzę, że jest dobrze, od razu mam świetny humor na resztę dnia. Wiem, że może moja waga jest uparta i nie zmienia się od bardzo długiego czasu, ale ćwiczenia jednak trochę mi pomogły. Nie jest to mistrzostwo świata, ale najgorzej też nie. Od 3 dni na szklanej widnieje 68,3 kg, ale nie zrażam się. Na pewno się ruszy. Teraz musi. Bo dlaczego by nie?
Dostałam wczoraj moje nowe spodnie, które zamówiłam w zasadzie z przymusu, bo te w których chodziłam do tej pory zrobiły się jak sitko i co rusz naszywałam nową łatę od spodu, aż w końcu Łukasz powiedział dość i zagroził, że mi je wyrzuci. Wiem, głupia jestem, ale jestem bardzo oszczędna w stosunku do siebie i nie lubię kupować sobie nowych ciuchów, co jest ewenementem dla kobiety. Po prostu nie lubię wydawać kasy na takie rzeczy. W zamian zaopatruję się we wszelakie miski, miseczki, formy, foremki. Wszystko do kuchni. Uwielbiam to. Szkoda tylko, że szafki za małe i już tego nie mieszczą :).
Wracając do spodni, był to udany zakup. Leżą idealnie, wyszczuplają bo maja wysoki stan (nie lubię biodrówek, poza tym nie wygląda to zbyt efektownie jak wylewa się sadło z każdej strony; nie noszę i tak krótkich bluzek więc brzuch spłaszczony jak najbardziej się przyda), mają ładny kolor. Idealne :). Przeszkadza mi prawda ten stan w siedzeniu bo się trochę wbija, ale jeżeli muszę spędzić przy biurku parę godzin, to po prostu rozpinam guziczek i jest git majonez :). Jak się uda schudnąć to i to rozpinanie się skończy, bo nic uwierać nie powinno. Na razie radzę sobie jak mogę.
Zauważyłam też, że wiecznie odkładam zakupy nowej bluzki czy spodni na okres "jak schudnę". Przez to nie mam nic nowego, wszystko już przechodzone, a ja dalej trwam na etapie "jak schudnę". Postanowiłam zmienić nastawienie, bo wiecznie będę chodzić w starych szmatach, a waga jak chce niech sobie spada. Wtedy zaopatrzę się w nowe.
Zmieniłam nastawienie do tego wszystkiego, staram się patrzeć bardziej pozytywnie. Wg badań psychologów to pomaga w utracie wagi nawet w 50% (czy iluś tam, bez znaczenia). To tak jak pokonanie ciężkiej choroby. Jeśli bardzo wierzysz, że Ci się uda, patrzysz na świat z dozą optymizmu, starasz się być szczęśliwa i cieszyć się nawet z najmniejszego sukcesu - pokonasz wszystkie przeszkody. Od dzisiaj wprowadzam to do życia. Będzie to niezwykle trudne, ale postaram się. Chcę się cieszyć życiem, a nie wiecznie umartwiać i marnować młodość. Czas żyć !!

Wczoraj ćwiczeń brak, z racji tego, iż siostra poprosiła, żeby jej pomóc w robieniu prezentu na mikołajki. Skończyłyśmy ok 21 i już nie miałam siły. Usiadłam, odpoczęłam i poszłam spać. Dzisiaj postaram się nadrobić, ale jak wyjdzie, okaże się.

Usiadłam teraz również i policzyłam swoje CPM (przy średniej aktywności), PPM oraz B/T/W. Tak się to przedstawia:

PPM = 1501 kcal
CPM = 2552 kcal
B/T/W = 122,9 / 75,1 / 170,9 [g]

Dane B/T/W/ podaje w gramach, bo tak chyba łatwiej przeliczyć. Sprawdziłam również kaloryczność posiłków, które dzisiaj mam zamiar zjeść (BEZ obiadu i kolacji). Wyszło mi na razie bardzo mało, bo tylko 618 kcal :(. A jest w tym śniadanie, II śniadanie i mini lunch (tak nazywam 3 śniadanie). Nie stosuję się jeszcze do MM, bo zaczynam ostatecznie w poniedziałek. Do tego czasu przygotuję sobie menu, żeby mieć łatwiejszy start. Teraz jeszcze mi ciężko zapamiętać kilka rzeczy, a tak sobie spojrzę - aha to dzisiaj mam to, super - i na tym koniec rozterek. Później będzie na pewno łatwiej już skomponować jedzonko bez zeszytu czy kartek.

środa, 4 grudnia 2013

Dzień 96

photo by: MD-Arts

Oczyściłam się po tych 2 dniach wystarczająco, dzisiaj wracam normalnie do żywych. Dało mi jednak coś do myślenia to odtoksycznianie. Możliwe, że znalazłam powód moich dolegliwości z żołądkiem. Powodują je albo jabłka, albo owoce cytrusowe, jak mandarynki czy pomarańcze. Dzisiaj specjalnie nie zjadłam nic z tych rzeczy na śniadanie, ani nie wzięłam nawet do pracy. Sprawdzę organizm, jeżeli to prawda, to przynajmniej już wiem co będę musiała odstawić. Chociaż jeden plus tego całego głodzenia. Ja nie wiem co mi strzeliło do łba, że się na to połasiłam... Chyba jakaś ogólna niemoc mnie do tego zmusiła. Już się jednak otrząsnęłam z tego amoku i jest w porządku. Miałam wczoraj oczywiście chętkę na moje pyszne pierniczki z dżemem, które ostatnio upiekłam na święta i stoją na widoku, ale powiedziałam sobie nie ! Koniec i kropka. I nie zjadłam :) Byłam bardzo grzeczna. Nawet nie pozwoliłam sobie na czekoladę gorzką. Chyba wolałam nie ryzykować.

Zdałam sobie również sprawę z tego co mogło byś nie tak w moich posiłkach codziennych. Zdecydowanie zbyt dużo... owoców. Prawie do każdego posiłku zjadałam to jabłko, to pomarańcze, mandarynkę lub banana. Zbyt duża ilość cukru odbiła się na tej mojej wadze i zastoju. Postanowiłam teraz przystopować i ograniczyć się do 1 sztuki dziennie. Zamiast tego powinnam pogryzać ogórka, marchewkę (też nie za dużo, bo cukry), pomidora albo paprykę (chociaż od tej też miewam bóle, to chyba soki żołądkowe). Będę sobie pozwalać jedynie na 1 porcje dżemu dziennie (albo tego bez cukru z Łowicza, jest pyszny jednak drogi, albo niskosłodzonego, na fruktozie nigdzie u mnie nie ma :( ).

Chcę się zacząć stosować do zasad MM, jednak muszę jeszcze poczytać dokładniej i starać się zapamiętać co mogę łączyć a co nie. Znalazłam taką fajną ściągawkę :

Staram się zapamiętać co nieco tutaj zawarte. Kolory zawsze pomagają ;).
Co mi w tym najbardziej będzie przeszkadzać? Brak łączenia np kaszy z mięskiem, albo ryż bez dodatku? Jakoś średnio to widzę, ale mogę spróbować. Najpierw jednak dokładnie to przestudiuję, poszukam jakiś inspiracji, żeby się nie zniechęcić na starcie. Najgorzej, że Łukasz to raczej nie pamięta takich rzeczy, mimo, że to wszystko wisi na lodówce, ale to facet, czego się spodziewać, że będzie dzielił posiłki? :)

wtorek, 3 grudnia 2013

Dzień 95

photo by: andokadesbois

Kolejna długa przerwa zawitała na mojego bloga. Ale żyję, trwam i męczę się z myślami. Postanowiłam sobie zrobić oczyszczanie, takie konkretne. 2 tygodniowe z dietą dr Dąbrowskiej, czyli na samych owocach i warzywach. Wczoraj zaliczyłam pierwszy dzień, poszedł nawet względnie. Bazuję przede wszystkim na surówkach, bo gotowane warzywa to chyba tylko zupa. 
Dzisiaj wstałam totalnie bez sił, zero koncentracji i motywacji do czegokolwiek. Po takiej mini głodówce spodziewałam się chociaż że woda spadnie, a tu nic. Waga jak zaklęta. Wiem, to jeden dzień bla bla ale nie wiem czy teraz widzę sens takiego przemęczenia się. Nigdy nie jadłam warzyw. Tyle co do obiadu na surówkę, do kanapki, czy czasem sałatkę. Teraz czuję, że przy takim przekoczowaniu 2 tygodnie na niemalże samym zielsku, znienawidzę je do końca życia. Tak jak do dzisiaj kebabów.

Cały czas myślę, czy nie przejść sobie na spokojnie na dietę rozdzielną. Jest zdrowa, racjonalna. Czuję, że tylko się do wszystkiego przez te kombinacje zniechęcę. Poza tym wstając codziennie o 5:30 i siedząc do 15:30 w pracy ciężko o koncentrację. Teraz mam lekkie zawroty głowy, miesza mi się przed oczyma. Ja rozumiem, toksyny się uwalniają, że najlepiej jest już po 4 dniu, ale nie wiem czy dam radę nawet tyle. Brakuje mi normalnego śniadania, denerwuje burczenie w brzuchu i chodzenie spać na głodniaka, że ledwo siedzę. To denerwujące. Nie jestem do tego przyzwyczajona...

Nie wiem co robić :(
Chyba już zbyt mocno zależy mi na tym żeby schudnąć... To już obsesja...

piątek, 29 listopada 2013

Dzień 91

photo by: Elf-Trader

Minęły 3 miesiące, a ja jestem w czarnej dupie, za przeproszeniem. Nic nie osiągnęłam, jestem zła i zrezygnowana. Dobił mnie też wczorajszy dzień, modliłam się, żeby szybciej się skończył...

Byłam z dziewczynami na tą delegację umówiona na 8:50. o godzinie 8:30 dzwoni do mnie pani E i mówi, że się umówiła z panią M ok 8:40 że będą mniej więcej 8:45 coś koło tego. Ok to zbieram się, jest za dwadzieścia i telefon, znów, że już czekają. Ok, to pędem do samochodu.
Dojechałyśmy ok 10 do miasta. Pytam, czy mogą mnie wysadzić na ulicy takiej i takiej, bo będę miała bliżej do autobusu, żeby dotrzeć do centrum. Zaznaczę tutaj, że owa ulica, przecina tą którą jechały, jedną z głównych. Powiedziały, że nie bo one mają ustaloną trasę. Myślę, dobra nie będę z tępymi dzidami dyskutować. Wysiadłam. Zimno, mżawka, brzydko. Rewelacja. Musiałam przejść kilka dobrych km do swojego przystanku. Po drodze zgubiłam ukochany kolczyk, została mi tylko końcówka. Przeklęłam w duchu. Dotarłam na ten nieszczęsny autobus, jeden plus, że czekałam tylko 2 minuty. Dojechałam do centrum, zanim znalazłam budynek do którego miałam trafić to krążyłam z 15 minut. Ok załatwiłam co miałam, teraz do galerii. A może kurtkę znajdę? Łudziłam się. Dojechałam gdzie miałam połaziłam po każdym sklepie i nic! Same szmaty za przeproszeniem... Wnerwiłam się, usiadłam wypiłam trochę kawy, zjadłam kawałek tiramisu i zajęłam się książką, którą wzięłam ze sobą na nudę. Miałam teoretycznie czas do 14, więc tak sobie wszystko zaplanowałam, żeby o tej godzinie być już z powrotem pod budynkiem ksero (tam załatwiałam wydruki). Siedzę w najlepsze, gdy nagle telefon o godzinie 13 (!), że one już skończyły szkolenie, że jadą już pod budynek. Ja tu przy kawie, nie zjadłam jeszcze do końca i mam wracać. Pytam, czy mogą po mnie zajechać, bo to po drodze przecież, a one, że nie bo nie znają miasta i nie będą jeździć bo mają ustaloną trasę. No bladź. Mówię, że w takim razie muszę iść na autobus, że poczekają na mnie trochę bo nie wiem o której jest itd. Czułam oczywiście w głosie już marudzenie, ale olałam. Tak to się z cipami umawiać. Zostawiłam wszystko poszłam na tego busa, poczekałam 5 minut i zajechałam. Odebrały na szczęście za mnie wszystkie mapy więc o tyle miałam mniej. Pojechałyśmy do domu. 
Cały dzień bolał mnie żołądek, z nerwów, braku jedzenia, bakterii? Ledwo wysiedziałam w samochodzie. Zaszłam do domu, to od razu się położyłam. Nie przechodziło, cokolwiek bym nie zjadła czy wypiła. No nic, zabrałam się za obiad, zrobiłam go w miarę szybko i usiadłam, zjadłam (jedyny treściwy posiłek w tym dniu, reszta to syf).Miałam dość wszystkiego, położyłam się już o 21. Poryczałam z godzinę i zasnęłam.
Tak skończył się ten dzień. Nawet rowerka dałam rade pokorzystać jedynie z 20min, mroczki przed oczami nie do opisania. Chyba choroba idzie...

wtorek, 26 listopada 2013

Dzień 88

photo by: RezzanAtakol

Po wczorajszej Yodze X mam straszne bolączki... Nie wiem czy są to zakwasy, czy inne cholerstwo,ale boli mnie dosłownie wszystko, czuję każdą kosteczkę... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w połowie treningu kolano zaczęło cholernie boleć, pewnie od prostowania nóg, nad którym walczę za każdym razem bo jest to bardzo istotne. Po jakiś 45 minutach Łukasz kazał mi skończyć, ale ja się zaparłam i zrobiłam pełne 90min. Nie dałam się. Oczywiście niektóre pozycje są dla mnie wręcz niewykonalne, ale staram się jak tylko mogę. Poza tym, moja mata jest po prostu beznadziejna. Nie dość, że wąska, gruba (chociaż tutaj w niektórych ćwiczeniach jest plusem) to strasznie czepliwa. Z takiego dziwnego materiału wykonana. Muszę zainwestować w typową matę do jogi, odżałuję tą stówkę nawet jeśli będzie trzeba. No i buty, bardzo potrzebuję nowych a pustki zieją na koncie i święta za pasem ehh. Coś może wykombinuję, a póki co godzę się z tym co mam.

Stanęłam dzisiaj na wagę, jest znów bez zmian albo nawet i gorzej. Cały czas oscyluję w granicach 68-69 i mam już tego dosyć. Ile można ważyć tyle samo. Przez to mam zaburzone poczucie własnej wartości i nie widzę nawet najmniejszych postępów w wyglądzie mojego ciała. No ale nic, pozostaje mi być jedynie cierpliwą i robić dalej to co robię. Zazdroszczę dziewczynom, które przy najmniejszych staraniach zrzucają zbędne kilogramy, a moje stoją za murem i ani myślą skapitulować. Walczę już od 3 miesięcy i nie widzę niemal żadnej różnicy, a przy normalnym trybie powinno być mnie około 10 kg mniej. A jest ile? Zero. Nie wiem co robić :(. Nic mi nie pomaga...

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dzień 87

photo by: Fra-Emer

Tydzień minął. Zadowolona jestem w 85%. Niedziela mogła być lepsza, niektóre posiłki też, ale przeżyję. Waga co prawda nie odzwierciedla tych procentów... No cóż :(.

Moje myśli schodzą w ostatnie dni na dietę dr Dąbrowskiej. Usilnie o niej myślę i przekonuję się do tego, żeby wskoczyć na nią na okres 2-3 tygodni. Chcę jeszcze poczytać o niej, dowiedzieć się ile tylko mogę, żeby nie dorobić się później jakiś problemów ze zdrowiem. Rozmawiałam też o tym z mamą. Przypomniała sobie, że jej koleżanka z pracy ma hashimoto i od długiego czasu stosuje ją co jakiś czas. Nie jest to dieta na cały czas, tylko powtarzalna co kilka tygodni. Myślę, że większość z was wie na czym polega, a jeśli nie, polecam wujka google :). Jest sporo informacji, zbyt dużo, żeby tutaj wklejać. Także myślę o tym bardzo intensywnie. Najszybciej zastosuję ją za tydzień, po wypłacie. Teraz mam inne wydatki :).

Ćwiczenia w minionym tygodniu zaliczone na 100% :). Wszystko jak sobie zaplanowałam, tak zrobiłam. Jestem z siebie dumna. A tak rozkładały się moje treningi (zaczęłam od wtorku)

Wt: 30min rower, AB Ripper X (46min)
Śr: Cardio X (42min)
Czw: 30 min rower, AB Ripper X (46min)
Pt: Rest
Sb: Shoulders & Arms, AB Ripper X (75min)
Nd: 45min rower, How To Lose Arm Fat (60min)

Nie są to jakieś zawrotne ilości minut, ale i tak jestem zadowolona :) W skali tygodnia wychodzi łącznie 269min co nie jest złym wynikiem :). Oby ten nadchodzący czas był równie owocny ! :) I powiem wam w sekrecie... Chyba pokochałam ćwiczenia na brzuch :D. Jak mówi Tony - je się kocha i nienawidzi jednocześnie :)

środa, 20 listopada 2013

Dzień 82

photo by: John-Peter

Wczorajszy dzień bardzo udany, jestem z siebie zadowolona :). Zaliczyłam 30min rowerka i Ab Rippera. Łukasz oczywiście wymiękł, ale przyzwyczai się trochę do ruchu. Mi za to idzie coraz lepiej, mimo dłuższej przerwy zrobiłam całość, z kilkoma tylko przerwami a nie co kilka powtórzeń. Jeszcze dzisiaj czuję mięśnie skośne :). Świetne uczucie. 
Dzisiaj w planach Cardio X i nie ugnę się. Zrobię na pewno. Takie przerwy jakie sobie zrobiłam w treningu są bardzo fajne. Nie myślę sobie, booże znowu muszę godzinę ćwiczyć, tylko co drugi dzień wsiadam na rower i ćwiczę brzucha lub ramiona. Tak powinnam wytrwać dłużej, a i sprzęt się już w  kącie nie kurzy.

Jedzeniowo jakoś się trzymam. Ogarniam trochę sprawę w sferze psychicznej i powoli dojrzewam do niektórych myśli. Muszę zrobić listę posiłków do pracy i z nich coś będę komponować. Może jakaś sałatka dzisiaj będzie? Zobaczymy. Mam ochotę na tzw chinkę, może się skuszę. 

Rozmawiałam przed chwilą z mamą. Niestety zdiagnozowali u niej czerwienicę prawdziwą. Jutro jedzie do swojej lekarki, żeby omówić konkretne leczenie. Powiedziała, że nie chce już pracować u siebie na oddziale (jest pielęgniarką na oddziale wewnętrznym, najcięższym w szpitalu), że nie da rady i musi o czymś myśleć. Zaproponowałam jej, żeby otworzyła ze mną kawiarnie. Nie mamy u siebie nic takiego a zawsze o tym marzyłam. Przyznała się, że myślała już o tym samym i teraz zaczną się konkretne rozmowy. Wolę, żeby miała mniej stresu, mniej dźwigania i więcej przyjemności z pracy. Teraz to jej naprawdę niepotrzebne, bieganie po 12h po oddziale.


wtorek, 19 listopada 2013

Dzień 81

photo by: lieveheersbeestje

Popłynęłam. Oj niestety. Wczoraj od samego rana wiedziałam, że coś będzie nie tak. Najpierw marcinek - zjeść trzeba było nawet mały plasterek, bo koledze z pracy się dziecko urodziło, więc nie wypada odmawiać. Potem dostałam sms od Łukasza, że nie da rady ze mną ćwiczyć wczoraj bo ma problemy z kręgosłupem (tutaj wiem, że nie kłamał, bo ostatnio chodzi cały czas połamany i spać w nocy nie może, ale nie, do lekarza nie pójdzie przecież). Przyszłam z pracy i totalnie odpadłam. Zjedliśmy obiad, pospałam do 18 (wyszło tak z 45min) a pooteeem jak mnie coś nęciło, to nie odpuściłam. Zjadłam resztki czekolady ze słoika, takiego do smarowania (było tego ze 2 łyżki, ale jednak...) a na koniec kilka paluszków, czyli czegoś, czego nie jadłam od bardzo dawna. Jestem bardzo na siebie zła, że się zawiodłam w każdym aspekcie. Żołądek mnie rozbolał, spuchłam jak balonik i całą noc źle się czułam. Trzyma mnie do dzisiaj. Powiedziałam sobie - dość. Czas się ponownie wziąć z garść i przemyśleć swoje postępowanie. Nie mogę żyć tak w nieskończoność. Żeby osiągnąć to o czym marzę, nie da się zrobić tego bez wyrzeczeń. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Będzie płacz, będzie smutek, ale opłaci się. Wiem, że potrafię. Czas wejść w czeluście internetu w celu pozyskania inspiracji. Zdaję sobie sprawę, że mam we wszystkim trudniej, że wolniej. Nie może mnie to jednak zniechęcić. Co prawda nie bardzo wiem jeszcze jak się zabrać do niektórych rzeczy, ale czas zorganizować sobie życie i robić coś konkretnego, a nie wiecznie narzekać, że jestem życiowym nieudacznikiem. Jest to trudne, ale wykonalne. Trzeba tylko chcieć i zacząć. Potem jest już łatwiej i zyskujemy większą satysfakcję z tego co robimy. Nadszedł czas i na mnie. Nie chcę, aby zostało to tylko w sferze "chcenia". Chcę, żeby weszło to wszystko w czyn. Decyzja podjęta, czas w wprowadzić to wszystko w czyn.

Posiłki na kolejny dzień w pracy powinnam zacząć robić sobie wieczorem. Da mi to trochę więcej czasu rano na przygotowanie sobie śniadania. Co prawda. wyrabiam się i teraz, ale te kilka minut czasem zbawia. Do tego nie będę miała problemu z wymyślaniem. Po prostu zabieram z lodówki i idę. Poza tym daje to więcej czasu na przygotowanie i nie muszę robić wszystkiego na tempo. Przez ten nieszczęsny czas, bywają posiłki takie, że nie mam ochoty ich nawet jeść, albo są zwyczajnie bezsensowne. Jak dzisiaj, ale pominę milczeniem. Powinnam usiąść i raz a dobrze wymyślić jedzenie na nadchodzący tydzień. Zajmie to godzinę lub dwie, a nie będę musiała się głowić nad tym w kolejne dni. Nie lubię tego robić, bo już kiedyś próbowałam, ale chyba nie zostaje mi nic innego. Będąc na wykupionej diecie wiedziałam co jem kolejnego dnia i nie musiałam się głowić. Obiady zostawiam tzw domowe, ponieważ Łukasz po pracy musi zjeść coś konkretnego, a nie mam zamiaru gotować na 2 garnki, z czego jeden na pewno się popsuje. Jem dużo mniej, nie cały wielki talerz, ale powinnam i tak to zmniejszyć, korzystać małego talerzyka. Przynajmniej wizualnie będę miała wrażenie, że jem wielkie góry jedzenia i oczy się najedzą. Muszę wprowadzić do jadłospisu większą ilość warzyw, bo z owocami nie mam problemu. No i oczywiście woda. Moje największe zmartwienie, bo zwyczajnie nie odczuwam pragnienia i bardzo często wlewam w siebie na siłę. Jest to jakiś sposób, ale na krótką metę wystarczał. Teraz trzeba wrócić z tym na dobre. Wiem, że dla mojego organizmu będzie to zbawienne a i oczyszczę się z toksyn, które zalegają we mnie i są nieodłączną częścią mojego ciała. Oczywiście niechcianą. Dodatkowo chcę kupić sobie jakieś szejki białkowe na kolację, bo jem go zdecydowanie za mało, a nie będę dostarczać go z nabiału. Mięsa tez mogę jeść ograniczone ilości. Soja odpada. Nie dość, że modyfikowana genetycznie, to ze względu na tarczycę jest absolutnie zabroniona. Nigdy zresztą nie jadłam, więc czego oczy nie widzą sercu nie żal. 

Dzisiaj czeka mnie jazda na rowerku i Ab Ripper. Nie ma żadnych wymówek. Będzie i koniec. Nasiedziałam się wystarczająco. Czas wrócić do treningów. Koniec kropka.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dzień 80

photo by: bittersweetvenom

Coraz dłuższe przerwy zdarzają mi się w pisaniu. Nie za dobrze.. Ale tym razem mam usprawiedliwienie - kolacja urodzinowa mamy. Miałam sporo przygotowań, pieczenia i w samą sobotę musiałam mamie pomóc. Od 12 się krzątałyśmy, żeby tylko ze wszystkim zdążyć. Jedzenia było full, ale mama tłumaczyła to sobie słowami "skoro 18tki nie miałam to zrobię sobie 50tke". I słusznie :). Kolacja okazała się bardzo udana, przyjechała siostra z narzeczonym ze śląska, więc mogłyśmy się w końcu zobaczyć. Teraz dopiero na święta, więc przyjdzie czekać cały miesiąc. Najadłam się za wszystkie czasy, spróbowałam po kawałku ciasta i byłam full. Wódeczka też swoje kalorie miała. Niedziela minęła niezwykle leniwie, bo na nic nie robieniu. Kompletnie. Nawet obiad przytargałam od rodziny więc nie musiałam nic robić. Byłam niestety bardzo marudna i nieznośna. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca i zajęcia. Czym to spowodowane? Nie mam bladego pojęcia, chcę tylko, żeby dzisiaj było bardziej pozytywnie. Jedzeniem też zgrzeszyłam, ale obiecuję. Teraz będzie względnie. O zgrozo nie mam jednak nic w domu, kompletnie, musiałam kombinować z posiłkami do pracy. Musiałam sięgnąć po nieszczęsny szybki kubek w postaci budyniu Słodka Chwila, bo nawet chleba nie było. Zakupy dopiero po pracy. Trzeba to jakoś przetrwać. 

Dzisiaj w planach zaczynam ćwiczyć z Łukaszem. Planem takim jak zakładałam, czyli co 2 dzień, bo On i tak nie da rady codziennie mając ciężką fizyczną pracę. Idziemy od początku cały zestaw, więc będę miałam ok 4 tygodni zrobionych na zaś, ale dzięki temu nauczyłam się programów. Może zrobimy sobie dzisiaj zdjęcia do porównania, zobaczy się. Ja w dni wolne chcę robić ten rowerek z AB Ripperem w miarę możliwości. Sprzęt cały czas stoi i się kurzy, i po prostu muszę mieć z niego jakiś pożytek, bo będę na siebie zła, że wydałam kasę na swoje widzimisię. Chcę tylko być na powrót taka sumienna we wszystkim co robię i zobaczyć kolejne efekty. Przegonić tego całego lenia i nie szukać kolejnych wymówek u Lubego. Bo może on mnie poratuje i powie "daj sobie dzisiaj spokój" a ja na pokaz będę się sprzeczać, mimo, że w środku cieszę się, że to powiedział.

Tak więc zaczynami od nowa. Do Nowego Roku pozostało tylko 45 dni. To bardzo mało czasu! Spinamy poślady i jedziemy z tym koksem !!

czwartek, 14 listopada 2013

Dzień 76

photo by: db-photoblogDOTcom

Moje dobre samopoczucie umknęło gdzieś niepostrzeżenie. Łukasz pewnie sprzedał mi swojego wirusa grypy czy innego cholerstwa. Jestem jakaś rozbita, nie mogę się skoncentrować i mam po prostu przysłowiowego doła. Od kilku dni nie byłam w przybytku, przez co jestem bardzo spuchnięta i na brzuchu obolała i nie pomagają żadne domowe sposoby. Będę się musiała wspomóc lekami, jeżeli po pracy nic samo nie przyjdzie. Nie lubię tego, ale muszę, bo już nie mogę wytrzymać. Jestem tak zanieczyszczona toksynami, że odbija się to na wszystkim. Dosłownie. Muszę pić więcej wody. Po prostu muszę, bo będę miała cały czas takie komedie, a nie jest to ani przyjemne ani fajne.

Pomyślałam dzisiaj nad jakością mojego jedzenia. Nie jest rewelacyjna. Mogłabym podliczyć ilość węglowodanów i innych pierdółek, ale nie bardzo mi się chce i uśmiecha. Wiem, że mam za dużo węgli, zdaje sobie z tego sprawę doskonale, ale nie umiem też tego zmienić. Nawet nie wiem CO mogłaby zmienić. Tu cały pies pogrzebany. 
Teraz z ciekawości wskoczyłam na stronkę ilewazy.pl i podliczyłam kcal i BTW tego co mam dzisiaj do zjedzenia do obiadu (czyli śniadanie, plus jedzenie w pracy). Wyszło 890 kcal w proporcjach B/T/W 38/24/135. Mówiłam, że dużo węgli. No ale trudno, nie jestem w tym ekspertem i niespecjalnie będę. Chcę się tylko czuć dobrze we własnej skórze, czy wymagam naprawdę tak wiele? Coraz bardziej przeklinam tą chorobę i mam jej zwyczajnie dosyć mimo, że na co dzień mi nie doskwiera, bo większość objawów negatywnych ustąpiła. Nie wiem już co robić. Póki co, trzymam się tego co mam. Nie uda się, wtedy zacznę kombinować. Oby tylko nie rzucić się na słodycze i inne syfy. Muszę znaleźć siłę.

Jeżeli chodzi o ćwiczenia. Wczoraj obmyślałam trochę cały swój plan, jak ma mniej więcej wyglądać. Widzę, że zaniedbałam mocno brzuch więc trzeba to koniecznie zmienić. Na dzień dzisiejszy plan jest następujący: trenuję P90X wg normalnego kalendarza, jednak robię go co drugi dzień, a w dni wolne od Toniego jeżdżę na rowerku i robię AB Ripper. Wyjdzie ok 3/3, bo liczę jeden dzień przerwy minimum. Wiadomo, że życie jest nieprzewidywalne i nie mogę go dostosowywać do ćwiczeń, powinno być wręcz odwrotnie. Postaram się jednak wykonywać plan najlepiej jak umiem. Wiem, że przedłuży mi się czas ukończenia programu, ale czy tak naprawdę gdzieś mi się spieszy? Tyle czasu zbierałam sadło, więc teraz potrzebuję cierpliwości żeby się go pozbyć. Pewnie, że chciałabym aby się udało przed wakacjami, ale będzie jak będzie i nie mogę płakać z takiego powodu. Chyba szkoda mi czasu i życia na tego typu rozterki. Dojrzałam?

środa, 13 listopada 2013

Dzień 75

photo by: wiwionart
Nie było mnie tu dłuższą chwilę, ale już wracam do żywych. Ostatnie kilka dni były całkiem intensywne, dużo chodzenia i spotkań z rodziną, czego mi brakowało. Niby widzę się z nimi raz na tydzień, ale takie kilkudniowe maratony tez robią dobrze. Decyzja o wyprowadzce była jednak słuszna. Teraz jestem z nimi bardziej zżyta i nie ma jak kiedyś codziennych sprzeczek.
W te 4 wolne dni (od piątku do poniedziałku) ćwiczyłam zaledwie raz, ale miałam dłuższe spacery, więc całkiem bez ruchu nie siedziałam. 
Wczoraj zaliczyłam Cardio X. Co dziwne pierwsza połowa poszła mi bez problemu, nawet się nie zasapałam, co mnie zdziwiło po takiej długiej przerwie. Niestety 2 tygodnie miałam przebimbane, ale teraz staram się to odrobić. Myślałam, żeby przedłużyć pierwszy "miesiąc" o tydzień, ale chyba zrezygnuję z tego pomysłu. I tak po skończeniu Lean chcę zacząć Classic, więc bez różnicy kiedy to skończę. Ważne, żeby się ruszać i nie przestawać dążyć do celu. Nawet małymi kroczkami. Moje są bardzo malutkie, ale zawsze widzę jakieś postępy. 
Wczoraj chwyciłam za centymetr, bo kurcze spodnie zaczęły mi strasznie z tyłka lecieć i chciałam zobaczyć, czy rzeczywiście schudłam coś z ud (bo tam czuje największe luzy)? Co zobaczyłam? Po 2 cm mniej na każdym udzie :) Na wadzę też zobaczyłam spadek ok 1,5 kg z czego się bardzo cieszę, bo nie stoję przynajmniej w miejscu ani nie tyję. Reszty nie mierzyłam, bo póki co nogi są w najgorszym stanie. I ręce, ale je jakoś bardzo trudno mi zrzucić. Mój największy kompleks. Przed latem muszę się pozbyć tego sadła z ramion. Po prostu muszę, choćby nie wiem co. Nogi mam cały czas w ruchu, bo i po schodach trzeba chodzić na 3 piętro w te i z powrotem, to w pracy, do sklepu i wciąż pracują. Ręce niestety stoją :(. Przez to moja sylwetka wygląda karykaturalnie. Okropne są... No ale nic, damy radę. Kiedyś na pewno :).

Co z dietą? Cóż. Jem co mam w domu. Zwyczajnie i bez udziwnień. Nie objadam się (chociaż było małe łakomstwo u rodziców, ale pominę to milczeniem). Chodząc do pracy mam większą kontrolę nad tym co jem i kiedy, bo rano przygotowuje sobie posiłki "na wynos". Zaczęłam brać to trochę serka wiejskiego z dżemem, to jogurt naturalny z bananem i pestkami słonecznika. Niestety piję chyba zbyt dużo mleka, ale nie czuję się po nim jakoś gorzej, nie odczuwam dolegliwości więc mi nie szkodzi. Gluten tez już przyswoiłam normalnie i nie mam wzdęć ani problemów żołądkowych. Co prawda mam jak zawsze problemy z wizyta w świętym przybytku, ale to chyba wina zbyt małej ilości płynów i błonnika. Staram się wybierać razowe produkty, chleb z mąką żytnią (i niestety tutaj wszystkie rodzaje pieczywa są z mąką pszenną w swoim składzie, a chleb pełnoziarnisty jest pełen dodatków w postaci jakiś gum i innych cudów, więc wybieram mniejsze zło). Może jem zbyt dużo cukrów, węglowodanów, ale nie potrafię przysiąść i rozpisać jedzenia na cały tydzień z odpowiednią ilością poszczególnych składników. To nie dla mnie. Kuzynka tez się nie odzywa, w sumie i tak nic nie straciłam bo się na to nastawiałam tylko przez pierwszy tydzień lub dwa, później mi zdecydowanie przeszło. Ciągnie się to już z 3 miesiące jak nie dłużej i zwyczajnie mam dość. Jedyne co bym chciała to kupić dobrą odżywkę białkową, coś na zasadzie koktajli, bo jem za mało tego białka a nie chce żeby pochodziło tylko z nabiału, którego muszę w miarę możliwości jeść najmniej. Robienia sobie na kolację ryby czy kurczaka nie uśmiecha mi się. Już wolę nic nie jeść. Co też jest złe. I weź tu człowieku dogódź :).

Mam ostatnio takie drobne napady paniki. Na myśl o przyszłości. Nie chcę się zestarzeć, nie chcę stracić rodziców, nikogo z rodziny, nie wyobrażam sobie siebie jako starej babki, nawet 40-50 letniej. Nie potrafię. Jak tylko myślę o tych rzeczach, czuję, że mogłabym wyjść z siebie. Nie potrafię nad sobą zapanować i mam małe drgawki. Straszne uczucie. Dlatego teraz żyje chwilą i nie myślę tak daleko w przyszłość. Muszę łapać każdą chwilę, jak w siatkę motyla...

czwartek, 7 listopada 2013

Dzień 69

photo by: andersartigkeit

Mój nastrój waha się dzisiaj na pograniczu 0 i -5. Najchętniej wróciłabym do domu, położyła się do łózka i przespała cały dzień. Dodatkowo przyszedł ten spodziewany @ i męczę się teraz z bólami krzyża i brzucha. Miałam wczoraj takie nastawienie na trening, a cholera jedna przyszła i wszystko poszło w odstawkę. Niby ta dolegliwość, to żadna choroba, ale ja zwyczajnie mam wtedy braki sił, od razu skurcze i na tym się kończy. 2 dni wyjęte z życia kompletnie. Zobaczymy co prawda jak będzie dzisiaj, ale nie chcę być znów zawiedziona jak wczoraj. 
W ogóle czuję, że siebie zawodzę. W każdym aspekcie. Tyle mam planów, chęci do wszystkiego a nic z tego nie wychodzi, lub tylko niewielki skrawek. Tak cudownie miałam zmienić swoje życie, a teraz jest tylko po górkę. Staram się, ale chyba nie z całych sił. Takie odnoszę wrażenie. Czy mylne, czy nie, tak jest. Wciąż analizuję dni, co zrobiłam dobrze, co nie, jeżeli zawaliłam, nawet w tym 1% to jestem zła i mam wyrzuty sumienia. Dlaczego? Jestem perfekcjonistką. W każdej dziedzinie. To utrudnia niesamowicie życie i jest wielce uciążliwe.

Gdzie podziało się moje pozytywne nastawienie do życia? Do tego co robię? Do samej siebie? Znika z każdym dniem, zaciera się coraz bardziej. Muszę się na nowo odnaleźć, bo nie chcę wrócić znów do punktu wyjścia. Po raz kolejny. Nie uniosę tego. Po prostu już nie dam rady. Poddam się i nie powstanę. Wiem to. Muszę się trzymać...

środa, 6 listopada 2013

Dzień 68

photo by: Noxifer
Dzisiaj mam ciężki dzień. Nawet bardzo. Nie chodzi o pracę, związek. O samopoczucie. Wstałam z potwornym bólem żołądka i brzuchem jak piłeczka. Nie wiem czym jest to spowodowane, obstawiam zbliżający się @. Ma pojawić się już dzisiaj lub jutro. Dlatego zdycham. Dosłownie i w przenośni. Ledwo zwlokłam się z łóżka, a śpię tyle godzin co zawsze, nie mniej. Do tego doszła opuchlizna całego ciała, przez co myślę, że przytyłam z 5 kilo, mam wyrzuty sumienia i odechciewa mi się jeść. Powinnam chyba przestać czytać vitalię, bo głupieję z każdym kolejnym dniem. Bo jem za dużo cukrów z tego i tamtego, bo za dużo pieczywa, bo za mało. Oszaleć można :/. Naprawdę odechciewa się żyć. Kiedyś nie miałam takich problemów, nie było tego całego rygoru, wystarczyło jeść mniej i nikt się nie czepiał. A teraz? O byle co, bo za mało tłuszczu, za dużo węglowodanów, nie ma białka, witaminy, ekologia. Aaa !!

Jestem w cholernym nastroju. Lepiej się nie zbliżać...

wtorek, 5 listopada 2013

Dzień 67

photo by: BlueColoursOfNature
Przemogłam się wczoraj i zmusiłam do powrotu do ćwiczeń. Miałam zaległe Kenpo X więc zaczęłam od niego. Mówię tutaj od razu szczerze - nie dałam rady skończyć. Miałam zdecydowanie zbyt długą przerwę od tak ciężkich treningów (może dla niektórych to lajt, dla mnie wręcz odwrotnie). Przerobiłam 40 min i musiałam skończyć bo miałam znowu mroczki przed oczami. Do tego kolana bolą mnie dalej, nie wiem już co mam robić. Zacisnę zęby i po prostu będę robić swoje dalej. Inaczej będę sobą zawiedziona, chociaż w pewnym sensie i tak jestem. Ruch ruchem, ale jedzenie to klapa. Nie mam totalnie pomysłów na posiłki do pracy. Co prawda poczytałam trochę dzisiaj na szybko, co można zabierać ze sobą i zaczerpnę co nieco inspiracji. Koniec z braniem syfu i wiecznych kanapek. Czas na sałatki, jogurt z owocami i tego typu sprawy. Poza tym w owadzim sklepie są teraz fajne pojemniczki - jeden typowo do sałatek, z widelczykiem w zestawie, a drugi (który już nabyłam) to zestaw 2 pudełeczek, jedno na płatki, owoce, drugi na jogurt (ma podwójne ścianki, między którymi jest żel, który po wyjęciu z lodówki przez długi czas zachowuje niską temperaturę). Teraz tylko znaleźć smaczny jogurt i zabrać się za pomysły. Może w końcu w jakiś sposób urozmaicę te posiłki. Teraz jem zbyt dużo pieczywa (a wcale za nim nie przepadam, jem bo muszę), zbyt dużo węglowodanów. Dlatego nie chudnę, stoję wiecznie w miejscu. Muszę się przestawić na większe porcje białka. Tak sobie myślę, czy nie zaczerpnąć paru pomysłów z diety Dukana. Nie, nie absolutnie nie chcę na nią przejść, nie wytrzymałabym (a mój żołądek i tak jest w opłakanym stanie, to nie chcę go dobijać jakimiś monodietami). Niektóre kobietki mają czasem fajne pomysły na smaczne posiłki białkowe. To zawsze jest jakiś pomysł, prawda? Dodać parę nowych rzeczy do jadłospisu. 
Jak mieszkałam z  rodzicami było łatwiej, bo jadło się co dali pod nos, a teraz trzeba samemu coś wymyślić, zrobić zakupy, przygotować. Ta cholerna dorosłość. Mam jej po dziurki w nosie :).

~ * ~

Mój prezent dla mamy powolutku zbliża się do końca. Jeszcze jest sporo do zrobienia, ale jestem dobrej myśli. Mam wszystkie materiały więc powinno pójść teraz już z górki. Do tego trzeba zrobić tort, przemyśleć wszystko logistycznie. Mimo, że jeszcze 2 tygodnie, to wolę mieć wcześniej wszystko zaplanowane. Zazwyczaj i tak nic z tego nie wychodzi, ale trzeba mieć nadzieję.
Wymyśliliśmy też z Łukaszem sobie prezent na gwiazdkę, na razie oczywiście tylko wstępnie. Nie stać nas na co dzień na jakieś wymyślne rzeczy, to raz do roku można sobie pozwolić na chwilę szaleństwa. Tym bardziej, że zawsze to chcieliśmy, a może teraz się uda. Sylwester też obgadaliśmy tak pobieżnie. Najpewniej spędzimy go we dwójkę w domu (przepraszam, w trójkę, w końcu Shila to też członek rodziny). Może później się wybierzemy do parku. Zobaczy się. Jakoś niespecjalnie jestem za wszelakimi balami i imprezami. Wychowałam się na mini domówkach. Poza tym i tak nie mam znajomych czy przyjaciół (jak zwał tak zwał) to tym lepiej dla mnie. Nie jestem typem imprezowicza. Nigdy nie byłam. Chyba, że tylko w mojej głowie i błąkających myślach. Wtedy każdy jest bardziej odważny, czyż nie ? :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Dzień 66

photo by: LuizaLazar
Długi weekend minął mi bardzo przyjemnie mimo jakiś tam obaw :). W minionym tygodniu często widziałam się z rodzinką, czego naprawdę mi ostatnio brakowało. Teraz tylko czekam, aż przyjedzie siostra ze Śląska, bo widziałam ją ostatnio na żywo ok 2 miesięcy temu. Nadal ciężko mi się przyzwyczaić do faktu, że widujemy się tak rzadko, a kiedyś mieszkałyśmy w jednym pokoju przez ponad 20 lat. Mimo, że wiecznie doprowadzała mnie do szału i czasem miałam jej dość to teraz po prostu... tęsknie. I tyle. Muszę się jednak przyznać, że dzięki temu kontakt się nam znacznie poprawił, bo zwyczajnie nie marnujemy czasu na bezsensowne kłótnie, mamy wiele wspólnych tematów, nawet tych najgłupszych. Chyba człowiek nareszcie dorósł... 

Ok. Koniec tygodniu kompletnie zawaliłam, bo były słodycze, jakieś tam lizaczki odpustowe, kawałek ciasta tu, kawałek tam i się nazbierało. Wczoraj to już totalna porażka, ale nie będę o tym opowiadać. Szkoda czasu. Było minęło. Teraz będzie lepiej. Dzień zaczęłam niemalże wzorowo, bo owsianką z kawałkiem banana, suszoną śliwka i wiórkami kokosowymi. Nie jest to danie, które ubóstwiam itp. ale jest bardzo smaczne i pożywne. Przyzwyczaję się. Na jedzonko do pracy tez zrobiłam kanapki z chlebem żytnim plus po jabłku. Co z obiadem jeszcze musimy pomyśleć, bo w lodówce znowu pustki i na zakupy się małe wybieramy. Zaplanowaliśmy dzisiaj sporo porządków w domu, bo tak nam się ostatnio nic nie chciało, że teraz trzeba trochę chatę doprowadzić do ładu. Szkoda, że pogoda brzydka bo i okna bym pomyła w końcu, a tak trzeba czekać na przejaśnienia... No nic.

Planuję dzisiaj wrócić do ćwiczeń z Tonim. Oby kolana mi na to pozwoliły, a bardzo się tego obawiam... Pozawijam na wszelki wypadek i spróbuję. Wciąż jakoś nie mogę się przemóc do opcji ćwiczenia co drugi dzień. Zobaczę przy okazji. Ciężko mi przemówić do rozumu, jak się na coś zasadzę, dlatego jestem taka marudna. Nic nie poradzę :)

czwartek, 31 października 2013

Dzień 62

photo by: LuizaLazar
Wczorajszy dzień zleciał nie wiadomo kiedy. Kontuzja kolana wciąż doskwiera, doszedł jakiś dziwny ból mięśnia, czy ścięgna pod dokładnie tym stawem, przez co nie mogłam praktycznie chodzić. Pojawił się znikąd, bo nawet nie ćwiczyłam, bo doprowadzam się do porządku, poza tym i tak mi Łukasz na razie zabronił. Znając mnie, robiłabym trening nawet i z bólem, więc dobrze,ze w tej kwestii krótko mnie trzyma. Smaruję wciąż żelem przeciwzapalnym, oszczędzam się i modlę, żeby jak najszybciej minęło. Dzisiaj jest naprawdę już lepiej, ale obawiam się że i tak nie zostanę dopuszczona do ćwiczeń. Ehh...
Przez to, że muszę wciąż tylko siedzieć i ograniczać ruch, najchętniej bym spała od rana do wieczora. Odechciewa się kompletnie wszystkiego. W takich momentach widzę, jaki zbawienny skutek na nasze samopoczucie ma ruch, nawet ten najmniejszy i dobrowolny. 
Wciąż przeraża mnie wizja przeciągnięcia się w czasie treningów z Tonim. Tak chciałam je skończyć w te 3 miesiące, a tu wyskakuje mi taka historia. Zawsze wszystko pod górkę. Zostaje mi tylko anielska cierpliwość. To chyba w tym wszystkim najtrudniejsze.

Moje jedzenie ostatnio się pogorszyło, muszę się poprawić, bo sama jestem na siebie zła. Nie zajadam się słodyczami, chrupkami. Nie. Po prostu nie dosięgam do swoich wymyślonych standardów. Do tego czytając pamiętniki innych dziewczyn często jestem na siebie zła, bo wydaje mi się że nie mam polotu w kuchni. Brakuje mi pomysłów na posiłki do pracy. Powinnam je chyba zacząć robić dzień wcześniej, wtedy uniknęłabym tego problemu. Ale gdzie znaleźć siłę na to wszystko?

środa, 30 października 2013

Dzień 61

photo by: Pyr0sky
No i poszło. Wczorajsza mini imprezka rodzinna jak najbardziej udana. Podjadłam i to sporo. Nie obżarłam się a objadłam. Czy żałuję? Nie :). Ostatnio takie jedzenie było ponad 2 miesiące temu, więc czasem coś od życia się należy, tym bardziej, że mieliśmy kilka okazji do świętowania. Zjadłam nawet 2 kawałki mojej rolady i kilka chipsów. No po prostu niemożliwe :). Dzisiaj co prawda czuję się troszkę jak balon, ale zejdzie za dzień, dwa. 

Moją największą bolączką jednak okazało się nie jedzenie, bo zjadłam to czy owo niezdrowe (bardzo ciężkostrawne niestety) a ruch. Moje kolana wciąż są spuchnięte, a zwłaszcza lewe, które boli przy wchodzeniu po schodach, czasem nawet przy normalnym ruchu czy wstawaniu z krzesła. Przez to jestem zmuszona wręcz do zrobienia więcej niż jednego dnia przerwy w treningu. Nie wiem jak ja to przeżyje, bo naprawdę się przyzwyczaiłam już do Toniego... Zostaje mi póki co rowerek stojący w kąciku czekający na swoją kolej, która właśnie nadeszła niespodziewanie. Ponoć jazda na nim dobrze wpływa na stawy kolanowe. Muszę chociaż trochę się poruszać w ciągu tych dni przymusowego odpoczynku, bo będę miała takie ogromne wyrzuty sumienia i przeświadczenie, że wszystko zaprzepaściłam, że szkoda gadać. Jestem strasznie zła i zawiedziona, że musiało mi się to przytrafić. Pogadałam też z mamą i stwierdziła, że nie powinnam codzienne robić tak ciężkich ćwiczeń, tylko co drugi dzień, że nawet trenerzy na siłowni tak zalecają. Idąc tym torem, wszystko przesunie mi się o połowę, czyli kolejne 3 miesiące... Jestem bardzo niecierpliwa i nie podoba mi się takie rozwiązanie, ale nie wiem czy nie będę musiała się do tego zastosować...Co drugi dzień p90x a w dni wolne od treningu rowerek stacjonarny w ramach ruchu zastępczego. Czy to dobre rozwiązanie? Sama już nie wiem :(. Kiedyś co prawda bardzo dużo schudłam dzięki samej jeździe na tym sprzęciorze, także pojęcie jako takie mam na temat efektów. Ale wiadomo, chciałoby się już, teraz, natychmiast. Czemu to takie trudne :(.

Staram się myśleć pozytywnie i być dobrze nastawiona do tego wszystkiego, ale czasem brakuje mi sił na tą całą walkę i robienie dobrej miny do złej gry. Oczywiście, czuje po ciuchach, że spadło trochę sadła itd. tylko czy to mnie tak naprawdę motywuje? Czy na pewno tego chce i czy da mi to szczęście?  W jakimś stopniu na pewno, przeciez zawsze o tym marzyłam i dążę do tego od wielu lat. Chcę pokazać przede wszystkim sobie, że potrafię i mi się uda. Muszę jednak pogodzić się w duszy z tym, że nie zajmie mi to 3 miesięcy a pół roku lub więcej. Myśleć przede wszystkim optymistycznie i nie liczyć dni. A to do świąt, a to do sylwestra, czy imprezy urodzinowej lub czyjegoś wesela. mam wrażenie, że dziewczyny które tak robią, tylko same się napędzają i robią wszystko, żeby osiągnąć cel. Nawet kosztem własnego zdrowia. Byle wcisnąć się w sukienkę, a potem mogę przecież odpuścić, bo już cel mam osiągnięty i satysfakcjonujący.

Czytając portal, z którego tu przyszłam i przeglądając przeróżne posty na forum, czuję, że wiele osób przegina a to w jedną a to w drugą stronę. Albo kompulsy lub obżarstwo, albo głodówka i wróbelkowe porcje. Przytłacza mnie też fakt, że kiedy dziewczyna wstawiając swój jadłospis na cały dzień, który wg mnie jest bardzo dobry, zostaje odebrana, że je mało, brakuje tego, tamtego i owego. Wciąż tylko źle, źle źle. Albo przeczytałam co dla innych oznacza fakt zdrowej żywności. Ja postrzegam to jako wystrzeganie się niezdrowej i przetworzonej żywności typu fast food, słodycze i słodkie napoje, czytanie etykiet i wybieranie produktów wg naszych standardów, z jak najlepszym składem, unikanie syropu glukozowego, glutaminianu sodu, szkodliwych konserwantów. Czyli staranie się unikania tego co szkodliwe dla naszego organizmu. Ale słuchajcie, chyba się myliłam. Część z nich uważa, że jedzenie zdrowej żywności, to wybieranie tylko tej z ekologicznych sklepów, upraw, jaja kur z wolnego wybiegu (które notabene są kosmicznie drogie i nie widzę różnicy w smaku - kupiłam kiedyś z ciekawości 6 sztuk za niemalże 8 zł, kiedy 10 mogę mieć za 4), ekologiczne mięso w tym kurczak (Dakann opowiadał ostatnio, że kupił takiego kurczaka, nie dość że mały jak z gołębia, czekać musiał niemalże tydzień na sprowadzenie, to jeszcze zapłacił za to 50zł) a jeżeli takowego nie możemy dostać to w ogóle unikać mięs bo to niezdrowe i szkodliwe. No przepraszam bardzo. Próbowałam przestawić się na taki tryb. Ekologiczny. Jednak w moim "świecie" to iście niemożliwe. Trzeba zarabiać z 10 tysięcy miesięcznie, żeby mieć na to wszystko. Albo żyć na wiosce i samemu ubijać kuraki, doić krowę i zbierać jajka. Ale czy tak naprawdę, każdego z nas na to stać, pod względem zarówno finansowym jak i czasowym? Teraz każdy się gdzieś spieszy, bo musi załatwić tak wiele spraw, bo praca wzywa, bo dziecko a wymagamy aby wszystko co spożywamy było pro eko bo to takie modne i ponoć zdrowe bo w telewizji mówili. A jaka jest prawda? I w tych produktach znajdziecie składniki szkodliwe, często zanieczyszczenia i dodatki, tylko nikt o tym nie pisze, nie mówi i nie umieszcza na opakowaniu. Załadują towar w ładne pudełeczko wyglądające na ekologiczne, bo jak z szarego papieru z ładnym zielonym logiem i won na półki z ceną 3-krotnie droższą. Klient i tak się nabierze, bo teraz trzeba jeść ekologicznie, żeby być zdrowym. Moje zdanie na ten temat? Wszystko z umiarem i głową. Mieć własnego rozumu i oddzielać co jest prawdą a co zamgleniem prawdy. Myślec przede wszystkim jasno i logicznie.

Tyle w temacie, dziękuję :).

wtorek, 29 października 2013

Dzień 60

photo by: Placi1

Pełne 2 miesiące. Tyle minęło od czasu, kiedy postanowiłam zmienić to i owo w swoim życiu. Nie było idealnie i wzorcowo jak się zazwyczaj od ludzi oczekuje, ale starałam się i nadal to robię z całych sił. Ile mi tylko starczy. To już 60 dni od kiedy nie tknęłam żadnego chrupka, chipsa ani innego przysmaku. Jedyną radością była dla mnie czekolada 70% i domowe babeczki, które zrobiłam w tym czasie zaledwie 2 razy. 
Moje efekty nie są powalające, ponieważ od ok 3 tygodni dopiero ćwiczę, ale pożegnałam się raczej z 7 z przodu. Oby na zawsze (nie liczę tutaj okresu ciąży, bo nie wiadomo jak wtedy organizm się będzie zachowywał, logiczne :P). Moja waga od jakiegoś czasu straciła baterie i moje zaufanie, dlatego wierzę tylko centymetrowi. Waga to tylko dodatek do całości. Najważniejsze, że nie czuję się już wiecznie spuchnięta, mięciutka jak poduszeczka z wodą. Czuje mięśnie, w niektórych partiach nawet kości. Chyba to jest tutaj najistotniejsze. 
Nie bójcie się, nie dążę do wyglądu anorektycznego, bo napisałam o kościach. Moje biodra są tak zbudowane, że przy najmniejszym zrzucie sadła od razu da się je wyczuć i zobaczyć, tak samo obojczyki i przedramiona. Taka budowa :). Poza tym, czy gdybym chciała wyglądać jak kościotrup - ćwiczyłabym tak ciężko? Nie sądzę..

Co do wspomnianych treningów. Wczoraj moje kolana zmieniły totalnie wygląd. Całe napuchły! Nigdy nie miałam takich komedii ze stawami, a tutaj proszę. Wielkie baniaczki. Z małym bólem dokończyłam wczorajsze ćwiczenia na nogi i plecy, ab rippera niestety nie, bo Łukasz kazał mi przestać (nie dziwię się, od rana na nogach, miałam mroczki przed oczami i myślałam, że już z tej podłogi się nie podniosę). Z wykąpaniem się miałam nawet problemy. Jak stara babcia się poczułam, która nie może ruszyć ręką ani nogą bez bólu. Posmarowałam stawy maścią przeciwzapalną i poszłam od razu spać. Dzisiaj już wyglądają tak jak powinny, opuchlizna zniknęła, ale boję się, że to się powtórzy przy kolejnym treningu, a czeka mnie teraz Kenpo X. Co prawda dzisiaj mam odpust, bo tato przyjechał z Niemiec i robimy rodzinną kolację, i tutaj ma ona pierwszeństwo. Jak to się mówi - rodzina jest najważniejsza. Ja tą ideologie wyznaję i nie przestanę. 

Już koniec października, w piątek czeka nas 1 listopada, czyli Święto Zmarłych. Dla jednych to dzień zadumy, dla innych wielka komercja. W moim mieście, jest to dzień pokazów mody. Tak to z rodzinką nazywamy. Jak co roku chodzimy wszyscy na cmentarz, stawiamy znicze, spotykamy się z rodziną. Co roku obserwujemy nowy wysyp modelek i modeli rodem z wioski :D. I to nie tylko młode dziewczyny, tych jest coraz mniej. Babki wyciągają swoje najlepsze futra z poprzedniej epoki, to nic że ciepło, trzeba się pokazać. Czeszą swoje najdroższe berety, robią trwałe u fryzjerów, pastują najlepsze kozaczki. Księdzu trzeba się pokazać. Paranoja. I te godzinne rozmowy przy grobach, oczywiście nie na temat mszy, czy zmarłych tylko co tam sąsiadka zmalowała, albo że tam ta z sąsiedniego bloku znowu zaciążyła. Plotkarnia :). Ale Halloween jest imprezą uwłaczającą czci społeczności katolickiej prawda? :) 

poniedziałek, 28 października 2013

Dzień 59

photo by: Weissglut

Day 12 - Legs & Back & AB Ripper X

Ten tydzień przebimbałam. Przyznaję się bez bicia i szczerze. Był niezwykle ciężki i zabiegany, ale przetrwałam go i ten tydzień postaram się bardziej dociążyć ćwiczeniami. 
Jestem mimo tego wszystkiego bardzo z siebie zadowolona. W sobotę wypadła mi Yoga i zrobiłam ją całą. Calutkie 1,5h. Oczywiście z przerwami i wieloma błędami i upadkami, ale dałam radę, z czego jestem niesamowicie dumna. Mam teraz poślizg 2 dni, ale wyrównam sobie w miarę możliwości i polecę dalej. Lenistwo niestety czasem wygrywa i przewlekły ból kolan i generalnie stawów, ale zaciskam zęby i ćwiczę. Tym bardziej, że widzę zmiany. Nie rewelacyjne i już brak oponki i tłuszczu tam gdzie zalega, ale wizualne zmniejszenie obwodów i napięcie skóry. 

Dietę trzymam, jest dobrze. Słodyczy staram się unikać jak się da. Gluten jem jedynie w pieczywku, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Brzucho już przywykł i się nie denerwuje. 
Żyjemy z Łukaszem póki co na ziemniakach, bo wypłata dopiero dzisiaj a w portfelu całe 20zł. Nie będę komentować... Ważne, że daliśmy radę. Dobrze, że w zamrażalniku jakieś mięsa jeszcze zostały :P. Da się przetrwać.

Weekend minął bardzo leniwie, nie robiliśmy nic konstruktywnego, ale mam gdzieś :). Po to są te 2 dni. Teraz muszę się wziąć w kupę i skończyć prezent dla mamy i wymyślić jakiś tort. Mam ok 3 tygodni, więc powinnam się wyrobić jak zepnę poślady. Jeszcze w międzyczasie trzeba doszlifowywać, a raczej konkretnie zaczynać robić coś w kierunku mojej "działalności" .Tak to nazywam, bo muszę nadać temu jakiś przydomek. Więc niech zostanie tak. Trzeba ograniczyć siedzenie przy komputerze i w AIONie bo tylko marnuję dzień. Może nie całkowicie, ale przynajmniej jego część. Czas chyba na kolejne zmiany w życiu... Bo zanim się obejżę, przeleci mi młodość między palcami i nawet tego nie zauważę... 

piątek, 25 października 2013

Dzień 56

photo by: jyoujo

Łukasz się rozszalał. Trzeba go trochę pokontrolować, bo zaraz wrócę do dawnych nawyków żywieniowych, a tego muszę koniecznie uniknąć. Powiedzieć konkretne "nie" i już. 
Na dniach planuję zrobić domowe musli, żeby mieć coś do pochrupania z mlekiem lub jogurtem. Nie szkodzi mi nabiał, przynajmniej nie zauważyłam żadnej zmiany po zjedzeniu, więc jest dobrze. Gorzej z chlebem, ale powoli się przyzwyczajam na nowo. Polubiłam chleb żytni o dziwo, już mi bardzo smakuje. Jest tam co prawda mąka pszenna, ale raczej przeważa żytnia. Wiadomo, jak to w pieczywie sklepowym. Wybieram takie bez składników dodatkowych, w postaci chemicznych dodatków lub konserwantów. Najkrótszy skład jaki tylko znajdę. Czytam w miarę możliwości wszystkie etykietki, staram się rezygnować ze wszystkiego co ma w sobie syrop glukozowy - największe świństwo jakie istnieje, gorsze nawet od cukru, który występuje niemal wszędzie. Nie stosując go jednak w domu, dostarczam go więc (jeżeli już coś takiego jem bo wyboru brak) w niewielkiej ilości.
Jak widać zmieniłam swoje nastawienie do wyglądu i do żywności. Przestałam na każdym kroku zamartwiać się, że zjem coś "zakazanego" i od tego umrę. Co prawda, jeszcze mam takie przebłyski, ale staram się ich do siebie nie dopuszczać i przebijać przez świadomość. Może to zmiana w dosyć krótkim czasie od momentu podjęcia decyzji, ale taka już jestem. Jak o czymś zdecyduję, wprowadzam to w życie od zaraz. Poza tym jedząc więcej błonnika z pieczywa odwiedzam święty przybytek codziennie, a nie 1-2 razy w tygodniu, co było okropne. Mój organizm tak się zatruwał, że po kilku dniach czułam się strasznie... Zmęczona, spuchnięta i wszystko co najgorsze. Teraz, nie zapeszać, minęło. Zobaczymy za parę dni :).

Wczorajsze ćwiczonka zaliczone. Zwiększyłam obciążenie ciężarków i powiem wam różnica przeogromna. Dzisiaj ramiona mnie bolą że hej :D. W planach na dziś Yoga X. Zobaczymy, czy nie będę dzisiaj miała dnia wolnego, czy się ze wszystkim wyrobię, poza tym wiadomo, piątek. TO jedyny dzień kiedy nie mam ochoty na nic po powrocie z pracy. Robię obiad, sprzątam i lenię się do samego wieczora. Czy teraz będzie tak samo? Okaże się :). Udało mi się załatwić wyrwanie z pracy o 13, to będę wcześniej i zrobię kilka rzeczy w domu, jak sprzątanie, odkurzanie, mycie podłóg, obiad. Standardzik :). Aż sama się sobie dziwie, że mam w sobie tyle powera do działania. Powinnam być wykończona i leżeć do góry brzuchem, a tu proszę :).

Ćwiczenia są jednak zbawienne dla naszego ciała i duszy :).

czwartek, 24 października 2013

Dzień 55 ~ 10/90 ~

photo by: FreyaPhotos

Day 10 / Shoulders & Arms & AB Ripper X

No to już mój Łukasz zadbał o to, żebym nie popadła w żadne choroby. Postawił mnie na nogi i nie ma sprzeciwu :P. Kupił mi malutkiego batonika prince polo <3, którego oczywiście zjadłam, ale i tak zaraz spaliłam z cardio :). Po skończonym treningu poszłam się wykąpać, ochłonąć, wychodzę a na biurku co widzę? Filiżankę a w niej łyżka sorbetu malinowego, który leżał w zamrażarce chyba z 3 miesiące :). Kazał mi to zjeść, no to zjadłam, oczywiście nie omieszkałam pomarudzić :). Później zrobił mi na kolację kanapeczkę z chlebem żytnim i pasztetem (nie takim z puszki, normalnym robionym, w kostce, pychotka). Po prostu ją przede mną postawił i kazał zjeść. Znów. No ale dobra. Pochłonęłam z przyjemnością.
Widzę, że się o mnie martwi i troszczy. Ostatnio jadłam bardzo niewiele, o czym on nie wiedział, bo mu nie mówiłam. Nie chciałam. Ale w końcu się przyznałam i widzę, że robi wszystko abym się ogarnęła.

Kocham Go. Za to i za wszystko co dla mnie robi.


środa, 23 października 2013

Dzień 54 ~ 9/90 ~

photo by: ShinyHeels
Day 9 - Cardio X

Miałam wczoraj ciężki wieczór. Dzień zleciał w miarę znośnie, gdyby nie akcja z jakimś oszołomem pół godziny przed fajrantem. Dobrze, że nie był to jad skierowany do mnie. Współpracownica bo tej wykrzykiwance była cała roztrzęsiona, czemu się akurat nie dziwię. Ale nie ma co się tutaj wywnętrzać. W sumie nie moja broszka.
Co do wieczoru. Naszły mnie wątpliwości na wszystko co tylko robię w swoim życiu. Poczynając od zdrowia, idąc przez dietę i ćwiczenia na pracy kończąc. Miałam przeświadczenie, że wszystko jest bezsensowne, po co w ogóle się starać skoro i tak nie widzę wyników, kasy niewiele ledwo na życie starcza. Dzisiaj patrząc na to świeżym okiem zrozumiałam jedno. Zaczęłam swoje życie podporządkowywać jedzeniu, etykietkom i wiecznym wyrzutom sumienia, że jak zrobię dzień więcej przerwy w ćwiczeniach niż jeden w tygodniu to zaprzepaszczę całą pracę. Tak nie może być. Jedzenie ma być tylko paliwem a nie źródłem konfliktów wewnętrznych jak i zewnętrznych. Nie chcę, żeby tak było. Pogodziłam się ze swoją chorobą, muszę z tym żyć i kropka. Nie chcę całej wypłaty przeznaczać na jedzenie pro eko bo tak jest modnie, zdrowo itepe. Oczywiście, nie chodzi tu o to, że rzucę się na jedzenie torebkowe, zupki chińskie i inne świństwa, bo odrzuciłam to już dawno i uważam to za największy szit jaki istnieje w branży spożywczej. Pewnie, jest smaczne, bo naładowane ulepszaczami smaku, zapachu, koloru i Bóg wie co jeszcze. Mój żołądek i tak już cierpi, nie chcę go jeszcze bardziej obciążać takim "jedzeniem". Nie wrócę do tego, o nie. Chodzi mi o zdrowe produkty - chleb żytni, pełnoziarnisty, zdrowy, nabiał, sery, jogurty (których nienawidzę, ale chcę się przekonać..), płatki owsiane. No wszystko. Wiem, co mi szkodzi, jak winogrona, czy kasza jęczmienna. Organizm sam nam podpowiada co jest dobre a co nie dla nas samych. Testy na nietolerancję i tak mam w planach zrobić, to nieuniknione, tak samo jak gastroskopie i inne -kopie. Muszę wiedzieć, czy wszystko jest w porządku. Zaczęłam się na poważnie martwić, kiedy po zjedzeniu nawet jabłka odczuwałam mdłości i niesłychane bóle. Wszystko jednak w swoim czasie.
Inny wspomniany przeze mnie problem to ćwiczenia. Nie chcę z nich rezygnować bo w jakimś sensie uzależniłam siebie i swój czasu od tego ruchu. Odczuwam jednak ogromne wyrzuty sumienia, kiedy muszę zrobić dzień przerwy z powodów w zasadzie nagłych. Jak teraz - zapalenie pęcherza, pot tylko zaostrza infekcję i mogłabym tak do za*** śmierci łykać tabletki i nic by to nie dało. Staram się za wszelką cenę unikać antybiotyków i robić co w mojej mocy, żeby wyleczyć się sposobami domowymi i najmniej inwazyjnymi. Znając jednak siebie, zrobiłabym wczoraj te cardio. Nawet za cenę zdrowia. Odezwał się tutaj mój rozsądek - Łukasz - i zabrał mi buty. Tak zostałam zmuszona do siedzenia na pupie. Czy wyszło mi to na dobre? Nie chcę oceniać, ani się zagłębiać w ten temat, bo to studnia bez dna. Zawsze znajdę milion wymówek. Taka jestem. Potrzebuję to zmienić. Jest z tym żyć naprawdę trudno. Uwierzcie. Poczucie własnej wartości na tym bardzo cierpi i potem wychodzą takie komedie i kwiatki w postaci łez i szlochów w poduszkę. 
Kolejna kwestia - praca dodatkowa, domowa. Wspominałam kiedyś, co mam w planach, co chcę robić i z czym wiążę przyszłość. Nie robię jednak nic w tym kierunku, dosłownie nic. Dlaczego? Sama zadaję sobie to pytanie. Poddałam się? Uznałam, że to nie ma sensu i racji bytu? Nie wiem. I tyle. Nie potrafię się zmusić do tego, żeby przysiąść i obmyślić kilka spraw, zrobić sobie prowizoryczną listę tego co chcę zrobić. Cokolwiek. Jak się podnieść? No jak?

Podsumowując, po mojej kolejne rozmowie z Łukaszem, doszłam dzisiaj do wniosku, że powoli popadam w jakąś obsesje i chorobę. Eliminuję coraz to więcej rzeczy z mojego jadłospisu, bo uważam, że są dla mnie niedobre. To zakrawa na anoreksję lub ortoreksję. Chyba mi się udzieliło od kuzynki. Nie chcę tego :(. Tak bardzo czuję potrzebę dogadzania wszystkim i sprawiania im przyjemności i nie zawodzenia nikogo, że cierpi na tym mój organizm i jego dusza. Muszę z tego wyjść. Z tego dołka emocjonalnego. Nie chcę, aby jedzenie sterowało moim życiem. Zawsze myślałam, że mnie to nie dotyczy i dotyczyć nie będzie. Jak bardzo się wtedy myliłam :(. Znam tyle zasad zdrowego żywienia, na pamięć niektóre rzeczy się utrwaliły, a nie stosuję się do tego co doradzam osobom postronnym. Jestem hipokrytką...

wtorek, 22 października 2013

Dzień 53

photo by: scotto


1/10 za mną :D. Jest ciężko, ale daję radę i staram się z całych sił. Niestety przeszkadza mi to nieszczęsne zapalenie pęcherza, czy inne cholerstwo. Boli strasznie i dokucza :(. Nie wiem, czy nie powinnam jednak brać tego antybiotyku... 3 dzień jak na mnie to długo i poprawa niewielka. Nawet przeciwbólowe mało co pomagają na takie dolegliwości.
W ćwiczeniach jednak się nie uginam i daje dalej. Byłam wczoraj trochę na siebie zła, bo nie miałam siły robić niektórych ćwiczeń mimo, iż bardzo się starałam. Pocieszam się tym, że za parę tygodni będę silniejsza i uda mi się zrobić to wszystko poprawnie. Kiedyś na pewno się uda.

Dieta... Wczoraj zjadłam 2 kromki chleba żytniego. Chcę zbadać organizm, jak reaguje na niektóre składniki. PO zjedzeniu miałam bóle, nudności i rewolucje. Nie pogoniło mnie do łazienki, co dziwne. Pomęczyłam się z godzinę i przechodziło. Dzisiaj postaram się nie zjeść nic z glutenem i też przeprowadzę obserwacje. Nie wiem też czy te dolegliwości związane są z tym, że na 2 miesiące zrezygnowałam z tego glutenu, czy rzeczywiście mam medyczne uzasadnienie. Planuję i tak zrobić badanie z krwi na anty-tTG. Wtedy się zobaczy. 

Dzisiaj krótko. Zbyt źle się czuje a i w pracy cholerny młyn...

poniedziałek, 21 października 2013

Dzień 52 ~ 8/90 ~

photo by: LuizaLazar
Day 8 - Core Synergistics

Weekend minął zaiste leniwie i w atmosferze odpoczynku. Gdyby nie zapalenie pęcherza które męczy mnie od soboty, byłoby w ogóle rewelacyjnie. A tak dzisiaj musiałam wziąć urlop z pracy, bo 8 godzin nie wysiedziałabym w jednej pozycji przez to durne choróbsko. Do jutra musi mi przejść. Tablety w garść i jazda.
Pogoda jest dzisiaj przepiękna - za oknem nie widać nic taka gęsta mgła, od samego rana leje i jest generalnie cudownie. Ciśnienie też chyba leci, bo ogarnąć się to jakiś niewyobrażalny cud. Tak jest, zaczynami kolejny tydzień.

~ * ~

Jestem po pierwszym oficjalnym tygodniu p90x. Zrobiłam wszystko co zaplanowałam, nie wliczając tego jednego dnia odpoczynku psychicznego. Jeszcze ciężko mi się przyzwyczaić do codziennych ćwiczeń i to niezbyt lekkich, ale nie mogę się tego spodziewać po kilku dniach. Co prawda już widzę małe efekty na swoim ciele. Tyłek zrobił mi się superowy i podniesiony a to już wielki plus ! Na rękach widoczne mięśnie, plecy też zaczynają się ładnie kształtować. Warto było zacząć, oj warto. Zła jestem jedynie, że tak późno do tego dojrzałam, ale cóż, bywa i tak. Do świąt powinnam być już po 2,5 miesiąca treningów, więc powinno być już cokolwiek widoczne. Najbardziej zależy mi na brzuchu i ramionach, bo to moje największe kompleksy. Nogi zawsze można ukryć za dobrymi spodniami, ale chodzić cały czas w dłuższym rękawku i luźnych bluzkach nie bardzo mi się uśmiecha. Chciałabym na sylwestra założyć ładna sukienkę.. Oj jak mi się marzy sukienka, to sobie nie wyobrażacie. To prawda, jestem typem "chłopczycy", tzn lubię luźne, wygodne ubrania nie krępujące ruchów. Marzy mi się jednak coś eleganckiego, żeby Łukaszowi szczęka opadła :). To chyba byłaby największa motywacja do dalszej pracy nad sobą :). Ah...

Co do diety, trzymam się na razie fest. Wczoraj zjadłam tylko 2 ciasteczka upieczone przez mamę. Pyszne! Cały tydzień trzymam się zawsze dzielnie, nie ciągnie mnie do niczego "niedobrego" więc to i tak sukces. Miałam ochotę na więcej, ale zamiast tego jadłam winogrona. Zdrowszy wybór cukrów :). Zjedliśmy pyszny obiad, pogadaliśmy z tatą na skype (wraca już za tydzień, jupi !!), poplotkowałam z mamą. Zeszłyśmy tez na temat tych wszystkich diet, sposobów odżywiania i tego typu spraw. Doszło również do poczynań kuzynki. Nie wiem czy wspominałam, ale ostatnio strasznie zaczęła mnie drażnić. Jestem jej wdzięczna, że chce mi pomóc, ale zdecydowanie nie dociera do niej, że nie będę dostosowywać swojego życia do wagi kuchennej i łazienkowej. Nie zmienię wszystkiego w swoim życiu, tylko po to żeby dobrze wyglądać. Jest to dla mnie bardzo ważne, ale zdecydowanie ważniejsze jest życie w szczęściu. Wiem, że Łukasz długo nie wytrzyma, a mając ciężką pracę fizyczną musi w domu zjeść coś konkretnego. I tak udało mu się już zrzucić trochę brzucha, jeszcze dużo brakuje, ale teraz przynajmniej spada z niego powoli. Moja waga stoi, ale uznałam, że centymetry są ważniejsze. Te również troszkę wzrosły, ale to normalne, po tygodniu intensywnego treningu, że mięśnie spuchły i nabrały wody. Tydzień i spadnie cała opuchlizna. Trzeba przyzwyczaić organizm, nie ma wyjścia. Nawet specjalnie spytałam o to Łukasza, czy to prawda, a nie jakaś bujda. Potwierdził, poparł to również jakimś artykułem w internecie, z filmem czy czymś tam, bo kiedyś oglądał. Jemu wierzę. Bezgranicznie.
Od wczoraj wprowadziłam kromkę chleba żytniego na zakwasie do jadłospisu. Nie jest tak najgorzej jak sądziłam. Troszkę bulgotniki się odzywają, ale trwa to tylko chwilę. Nie chcę popadać w paranoję i skrajność. Poza tym, przypomniałam sobie, że przecież można jeść takie produkty pełnoziarniste, jeżeli nie udaje się zrezygnować całkowicie z glutenu. I to najważniejsze. Zauważyłam też, że dieta beglutenowa stała się ostatnio bardzo modna. Jak ktoś nie umie schudnąć, to na 100%jest to wina glutenu i trzeba koniecznie zrezygnować. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że wszystko organizmowi jest potrzebne. Można bardzo ograniczyć, ale żeby zrezygnować calkowicie bez poparcia medycznego, nie jest najrozsądniejsze. Wiem, przechodziłam to przeciez na własnej skórze i mówię z doświadczenia. Ponadto, przejście na taką dietę jest straszliwie drogie. Firmy produkujące takie produkty nieźle zarabiają na chorych i osobach takich jak ja. Przy niskich zarobkach to bardzo trudne do wykonania. Takie niestety są realia. Tak samo jak bycie EKO. Takie produkty są zazwyczaj 2-3 razy droższe niż takie kupione w normalnym markecie. Do czego to doszło, żeby zarabiać na zdrowiu... Nigdy nie zrozumiem, dlaczego jedzenie nafaszerowane chemią jest tańsze tyle razy od zdrowych składników. Nie zrozumiem...

piątek, 18 października 2013

Dzień 49 ~ 5/90 ~

photo by: gigi50
Day 5 - Legs & Back, AB Ripper X

Czuję dzisiaj każdy możliwy mięsień... Każdy staw. Jestem wykończona, wszystko mnie boli.... Yoga to rzeczywiście najtrudniejszy zestaw ćwiczeń jaki przyszło mi wykonywać... Dotrwałam do połowy treningu i Łukasz kazał mi przerwać. Ledwo stałam na nogach, pot ze mnie leciał...Przed samymi ćwiczeniami byłam już zmęczona, więc tutaj szukam przyczyny. No nic, następnym razem postaram się przebrnąć przez więcej lub nawet całość.

~ * ~

Mój komputer powinien już wylądować w koszu na śmieci... Mam go serdecznie dosyć. Nie dość, że padł mi ten zasilacz, który trzeba było na szybko kupować i wymieniać, to teraz popsuła mi się literka... Wyłamał się jakiś plastik i nie mogę go włożyć z powrotem... Musiałam wykonać myk i podmienić brakującą literkę klawiszem którego nie używam (padło tutaj na End) i póki co tym się zadowolić. Znalazłam w sklepie internetowym możliwość kupna pojedynczych klawiszy, ale sztuka kosztuje 15 zł, kiedy całą klawiaturę można kupić za 50 zł. Paranoja :/. Już najchętniej bym się pozbyła tego grata i kupiła nowego. Najchętniej stacjonarnego PC-ta. Ehh...Wszystko sypie się na łeb na szyję, a pieniędzy tylko brakuje. I weź się tutaj człowieku trzymaj i nie załamuj...

~ * ~

Już mija tydzień, od kiedy dałam kuzynce moje wymiary, wagę i wypełnioną ankietę. Z jej strony wciąż cisza. O pomoc prosiłam ją z 2 miesiące temu jak nie więcej i nie dowiedziałam się od tej pory niczego rewelacyjnego. Ja rozumiem, ma swoje życie swoje sprawy, nie przeszkadza mi to, ale kurczę mogła powiedzieć, że nie ma czasu a ja czekam jak durna. Gdybym sama się nie zdecydowała na zmianę pewnych nawyków żywieniowych i zrezygnowaniu z różnych produktów, stałabym wciąż w tym samym miejscu od niemalże 50 dni. Chyba jestem zdana sama na siebie, jak zawsze... W dodatku przestał smakować mi już chleb bezglutenowy i zaczęło mnie to męczyć. W głowie krążą myśli, czy nie kupować normalnego razowego czy innego. Trudne decyzje mnie czekają :(...

~ * ~

Wiem, że może nie jest to odpowiednie miejsce na tego typu wywody, ale muszę z siebie coś wywalić. Co mnie irytuje ostatnimi czasy. Wiecie co to takiego? Wrzucanie zdjęć swoich dzieci na portale społecznościowe. Codziennie, po 3 sztuki, albo swoje zdjęcia ciążowe, niby artystyczne a wychodzi z tego nie wiadomo co. To jest po prostu okropne... Nie mam nic do posiadania dzieci, sama chcę mieć, ale bez przesady. Zmieniać swoje zdjęcie profilowe na zdjęcie noworodka, do tego zdjęcie w tle i wszystko inne możliwe, podniecanie się że syn/córka zrobiło pierwszą kupę do nocnika, no na miłość boską trochę ogłady ludzie kochani...Nie wszyscy musza i chcą o tym wiedzieć... Oczywiście istnieje możliwość wyłączenia sobie takiej osoby z widoku, ale po to mam ją w znajomych żeby wiedzieć co się u niej dzieje. Ostatnio zastanawiam się czy nie zlikwidować sobie konta i mieć święty spokój. Jest to jednak jedyny sposób komunikacji z niektórymi osobami, więc trzyma mnie jedynie to. Albo mój ostatni bulwers... Syn koleżanki skończył roczek. Ok wszyscy czekali na urodziny bla bla, wiadomo wielkie wydarzenie. Rozumiem to. Ale cholera, rozpływanie się nad tym faktem od 2 tygodni poprzedzających te cholerne urodziny? Pisanie jakimś dziwnym językiem ze swoimi "kochanymi" siostrami, z którymi jeszcze jak dzisiaj pamiętam prawie się nienawidziły? Porażka... Myślałam, że rzygnę... Milion buziaczków, serduszek, uśmieszków, no do zrzygania. To nic, że dziewczyna sama wychowuje dziecko bo jakiś gówniarz zrobił jej brzuch i uciekł za granicę czy Bóg wie gdzie. Kogo to obchodzi. Mówię wam. To jest paranoja dzisiejszego świata...

czwartek, 17 października 2013

Dzień 48 ~ 4/90 ~

photo by: xOronar
Day 4 - Yoga X

Tydzień leci niesamowicie szybko. Zanim się obejrzę, będą przygotowania do wigilii i sylwestra. Za szybko zdecydowanie zlatuje mi to życie. Za szybko...

Widziałam się wczoraj z mamą po jej 3 dniowym pobycie w szpitalu na hematologii. Od razu poczułam się lepiej. Zobaczyłam, że radzi sobie bardzo dobrze, jest pogodna no i oczywiście zmęczona. Ciężko przeżyłam te ostatnie 3 dni, ale teraz jest już naprawdę dobrze. We wtorek, miałam małe załamanie psychiczne. Czułam się jak zagubione dziecko we mgle. Przyszłam do domu i działałam jak automat. Sprzątanie, odkurzanie, zmywanie, obiad. Zostawiłam tego dnia też ćwiczenia. Nie dałam rady. Nie fizycznie. Psychicznie. Łukasz pomógł mi to zwalczyć. Przeleżeliśmy w łóżku od godziny 17, rozmawiając, oglądając telewizję. Na przytulaka. Bardzo mi to pomogło i jestem mu niezmiernie wdzięczna. Nie wiem co bym zrobiła, gdybym go nie miała...

Czeka dzisiaj na mnie Yoga X. Czuję, że będzie ciężko. Pogoda za oknem jest po prostu straszna, nie nastraja dobrze do czegokolwiek, ale zmuszę się. Nie mogę już opuścić jednego dnia. Przyzwyczajenie przychodzi po miesiącu, muszę dotrwać. Tym bardziej, że efekty już są widoczne. Nie rewelacyjne, ale są. Jest dobrze.

Nie piszę ostatnio nic o odżywianiu w mojej chorobie. Cóż, nie ma nic do omawiania. Trzymam się bezglutenu, bez laktozy, ograniczam cukier do minimum, jeśli już to trzcinowy nierafinowany. Nie piję kolorowych napojów, tylko 100% sok pomarańczowy i wodę, do tego mięta, herbata. Ograniczam chemię spożywczą, czytam etykiety, wybieram najprostszy skład. Staram się żyć zdrowo. Nie wychodzi mi to bardzo rewelacyjnie, ale nikt nie jest idealny. Waga raczej stoi w miejscu, cm lecą. W końcu zacznie maleć, jak tylko organizm przestawi się na tryb codziennego ruchu. Obiecałam sobie, że na wagę stanę dopiero w listopadzie i muszę wytrzymać do tego czasu. Jeżeli do tej pory nie zmaleje chociaż o kg, to zastanowię się nad tym co robię źle. Czy nie zacząć jeść normalnie. Na razie temat zostawiam.