wtorek, 25 marca 2014

Odczuwam stagnację


Przez ostatnie dni nic się nie dzieje. Poprzedni tydzień zawaliłam totalnie przez weekend. A to wszystko przez Łukasza i to, że nie potrafię mu w niczym odmawiać. On zresztą mi też, wystarczy, że użyję odpowiednich argumentów. Całą sobotę poświęciliśmy na sprzątanie i wyjadanie rzeczy z lodówki i szafek. To, czego nie powinniśmy tam mieć. Nie chcę już nawet pisać co to było, powiem tylko, że skończyło się upieczeniem szybkiego ciasta z zalegających starych jabłek i pochłonięcia go w ramach obiadu (oczywiście nie całej blachy, bez przesady). Sobota jest niestety najgorszym dniem w całym tygodniu pod względem zrobienia czegokolwiek. Nic się nie chce po całym męczącym tygodniu, ja to nawet odpuściłam ćwiczenia, ale w zamian poszliśmy na długi godzinny spacer, więc nie obyło się bez dawki ruchu. Niedziela za to zaliczona z Jillian i spacerem. Obiad u rodziców, czyli standard.

Jestem okropnie na siebie zła, za to, że nie potrafię się trzymać wyznaczonych celów. Wiem, w głębi duszy, że powinnam zmienić to czy tamto, ale obranie innej drogi jest łatwiejsze, zwłaszcza tej usłanej lenistwem. Nie potrafię już chyba na siebie działać, na swoją podświadomość. Może powinnam pogodzić się z faktem, że zawsze będę kobitką z nadwagą i nie spełnią się moje marzenia. Wszystko dookoła jest tylko na nie. Zastanawiam się cały czas, czy to rzeczywiście to całe jedzenie (którego jest szczerze powiedziawszy zazwyczaj w granicach mojego limitu kalorycznego lub ok górnej granicy), czy to ta woda która we mnie wiecznie zalega. Jak tylko dostanę wypłatę kupuję Saluran, żeby się przekonać jak to naprawdę jest.
Teraz jeszcze jestem przed @ wiec waga stoi cały czas w miejscu. Zaczynam odczuwać taki moment, kiedy chcę się rzucić na wszystko, nawet to niebezpieczne. Nie chcę tego, ale zaczynam być w niemałej desperacji.

Tęsknię za czasami, kiedy miałam to wszystko gdzieś. Nie martwiłam się faktem posiadania mało kształtnej głowy, tym, że mam cienkie włosy bez dynamizmu, odrobiną ciałka. Gdzie to wszystko uciekło? Gdzie moja radość z życia? Dlaczego nie mogę go odnaleźć?

środa, 19 marca 2014

Smacznie


Dzisiejszy dzień zaczęłam całkiem smacznym i sycącym śniadaniem - jajko sadzone z tostami i sałatką z rukoli i pomidorków. Jestem dumna z tego jedzenia, naprawdę. Zjadłam nawet to całe "zielsko" :). Ogromną satysfakcję daje mi jedzenie większej ilości warzyw i fakt, że powoli się zmieniam. Wiem, że to dopiero 3 dzień, ale jeżeli do tej pory mi się nie znudziło i trzymam się postanowienia, to znaczy, że jest bardzo dobrze :). Zdjęcia z przepisami są oczywiście w dziale przepisy.

Niestety ćwiczenia poszły wczoraj w odstawkę. Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu byłam tak wykończona, że nie obeszło się bez drzemki. Byłam po niej w lepszym samopoczuciu, jednak siły nie miałam ni krzty. Zmartwiły mnie te zawroty głowy. Nie wiem, może to stres, który zjadał mnie cały dzień w pracy. W każdym razie przerwa i tak dobrze mi zrobiła, a świat też się nie zawali. Na pocieszenie dzisiaj zanotowany spadek o 0,6 kg :). Jest moc :)

Pogoda oczywiście nie nastraja zbyt pozytywnie, jednak po przeanalizowaniu prognozy mogę powiedzieć, że będzie tylko lepiej :). Nie mogę się już doczekać tego momentu, kiedy wsiądę na swój ukochany rowerek i pomykam po mieście. Ach wiosno, przybywaj!

19.03.2014

śniadanie: jajko sadzone z tostem, garścią rukoli i pomidorkami
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: kanapka z roladą z kurczaka i rzodkiewką, jabłko
obiad: grillowana pierś z kurczaka z dzikim ryżem, brokułami i marchewką
kolacja: tortilla z kurczakiem i warzywami

RAZEM: 1512 kcal

B: 88,9 g
T: 40,6 g
W: 221,1 g
Bł: 29 g

Jillian 30 DS - 6/10
rower - 15 min

wtorek, 18 marca 2014

Udany start


Wczoraj poszło wszystko zgodnie z planem. Jedzeniowo bardzo dobrze, ćwiczenia i rowerek zaliczony. Co prawda jazdy tylko 15 minut, ale od czegoś trzeba zacząć, a 45min ruchu dziennie i tak lepsze niż nic. Wczorajsze kalorie dobiłam myślę sokiem pomarańczowym, bo po treningu tak mi się chciało go pić, że nie mogłam się powstrzymać taki pyszny :).

Ciężki miałam dzień, nie powiem, ale nie poddałam się i nie położyłam nawet na chwilę. Robienie samego jedzenia pochłonęło mi trochę czasu. W sumie to jestem zadowolona, bo ostatnio mam problemy ze znalezieniem sobie lukratywnego zajęcia.

Tak jak pisałam w poprzednim poście, w dziale Przepisy dodaję 2 smaczne dania. Moje dzisiejsze śniadanie i wczorajszą kolację.

Czuję, że dzisiaj będzie bardzo męcząco i ciężko. Jest dopiero 12 a ja już jestem padnięta z powodu pracy. Od rana gaszenie pożarów, wciąż nowe problemy wynikają, a mojej współpracownicy, która za to wszystko odpowiada oczywiście brak. Szkolenie. A jakże. Na szczęście mają z nią kontakt telefoniczny, to jutro przed kolejnymi wykładami będzie odkręcać co tam się narobiło. Nie chcę tylko, żeby znowu cała czarna robota spadła na mnie. Zazwyczaj wychodzę później na tym jak Zabłocki na mydle. 
Do tego wszystkiego z samego rana informatyk zajął mi na 2 godziny komputer bo musiał pozmieniać to i tamto. Taki z tego plus, że pozakładał w końcu to co miał, a i jeszcze wskoczy mi może nowa klawiatura, bo żeby na tej prehistorycznej pisać trzeba mieć stalowe nerwy :).

Dzisiejsze plany jedzenia i ruchu:

18.03.2014 r.

śniadanie: grzanki jarskie (przepis)
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: bułka pszenna z pasztetem domowym
obiad: szaszlyki z polędwiczką
kolacja: koktajl bananowo-brzoskwiniowy

RAZEM: 1485 kcal

B: 57,0 g
T: 43,2 g
W: 225,9 g
Bł: 21,9 g

Jillian 30ds - 6/10
rower - 15 min

poniedziałek, 17 marca 2014

Oby pozytywny początek


Dzisiaj oficjalne ważenie. Nieszczęsne 67,6 kg, ale nie załamuję się. Po raz kolejny powiedziałam dość i zaczęłam dalej. Na śniadanie miseczka płatków w owocami i jogurtem naturalnym (nie smakował mi, muszę kupić jednak bakomę). Ćwiczenia wczoraj odpuściłam, ale dzisiaj już jadę dalej. Dokładam rowerek bez dwóch zdań. Choćbym padała na ryjka, to zrobię to i koniec. Pokażę sobie samej, że jednak potrafię i nie szukam wymówek.

Łukaszowi też się przytyło, wiec je to co ja. Większe ilości co prawda, ale jakościowo mniej więcej to samo. Na obiad planowane szaszłyki z warzywami i polędwiczką na grillu, a na kolację sałatka z pieczarkami, suszonymi pomidorami i fasolką szparagową. Trzymam kciuki, żeby było smaczne, bo zrobię to po raz pierwszy. Jeżeli wyjdzie dobre i ładne, to załączę zdjęcie i przepis w odpowiednim dziale. 

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie widzę po sobie tego przytycia. Wciąż wmawiam sobie, że może to przez ćwiczenia? Mydlę sobie oczy dokumentnie :)

17.03.2014r.

śniadanie: miseczka płatków kukurydzianych z owocami i jogurtem naturalnym
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: bułka z wędliną i sałatą
obiad: szaszłyki z warzywami i polędwiczką
kolacja: sałatka z pieczarkami

RAZEM: 1233 kcal

B: 52,9
T: 40,0
W: 18,6
Bł: 26,2

Nie jest źle. Kalorie powinnam dobić trochę wyżej, ale zobaczymy jak będę się czuć, to i tak tylko orientacyjnie.

czwartek, 13 marca 2014

Niezły kop do działania !


Weszłam dzisiaj rano z ciekawości na wagę. Pomyślałam, a, co mi szkodzi, może akurat zobaczę mniej jakimś cudem (naprawdę cudem biorąc pod uwagę moje ostatnie poczynania). No i cóż, tak to jest jak się człowiek przeliczy i to znacznie. Waga pokazała magiczne 67 kg. Nie załamałam się, o nie. Dzisiaj jestem w bojowym nastroju. Zobaczyłam te nieszczęsne cyferki i od razu powiedziałam sobie "o nie, koniec z tym, to znak, że czas w końcu przestać się użalać i coś zdziałać. Samo się nie zrobi". Tak też uczyniłam. Zamiast słodkich chrupków na śniadanie zjadłam pluszkę i gruszkę (też to pieczywo nie należy do najlepszych, ale musiałam i tak się pozbyć, a wyrzucać jedzenia nie mam zamiaru, aż taka bogata to nie jestem). Dzisiaj przygotuję może musli do słoiczka i będę sobie gotowe zabierać. Codziennie wieczorem przygotować owsiankę na rano, tylko do podgrzania. Najlepiej na wodzie. Chce na jakiś czas odstawić mleko. Może mi pomoże, bo w pracy ciężko mi wysiedzieć tak męczą mnie wzdęcia. Do tego przez bite 8h praktycznie siedzę, wiec wyobraźcie sobie ten ból...

Od jakiś 3 tygodni mam w pracy czajnik w pokoju, więc problemu z piciem nie będzie. Nie trzeba teraz iść na łaskę do sąsiedniego pokoju, więc z tym się znacznie poprawię. Co prawda powinnam pić wodę, ale to za każdym razem muszę brać butelkę do pracy, a w pokoju nie mam miejsca na całą zgrzewkę, zresztą, kto mi ją tu przytarga bez samochodu :). Dam radę, coś wymyślę na pewno.

Ćwiczenia wczorajsze zaliczone. Z malutką przerwą na wizytę mamy, ale to tylko 5 minut więc nic się nie stało. Dokończyłam jak tylko wróciłam do mieszkania. Rowerek w tym tygodniu odstawiam na bok, nie mam na razie czasu i siły. Muszę przyzwyczaić organizm. Poza tym, jak od razu sobie zafunduję taką mega dawkę ruchu od samego początku to niedługo wytrzymam psychicznie. Od razu mi się wszystkiego odechce.

Zbieram siły do walki ze sobą, z ciałem i przede wszystkim leniwym umysłem. Pogoda sprzyja, od razu więcej zapału do czegokolwiek :). Szkoda jedynie, że ten piękny czas trzeba przesiedzieć w pracy, ale cóż, świat nie jest kolorowy i idealny dla wszystkich. Cieszę się, że mam w ogóle tą pracę, więc nie powinnam narzekać. Co jednak dziwne, kierownik dziś nieobecny mimo, iż powinien już wrócić z rehabilitacji. Oby nie poszedł leser na kolejny urlop (niestety, jest leserem, ale to za długa historia :) ).

środa, 12 marca 2014

Upadam, ale czy wstaję?


Mam dość. Naprawdę mam cholernie dość tego wszystkiego. Tego całego życia, pogrążonego tylko w jednym temacie. Rzygam tym ciągłym myśleniem tylko o jedzeniu, o ćwiczeniach, o zdrowiu. Jestem psychopatką. Ile można oszukiwać siebie, Łukasza, wszystkich dookoła, że jest dobrze, kiedy nie jest? Zakładam maskę szczęścia i obojętności, że naprawdę mam na wszystko wywalone, kiedy rzeczywistość jest zupełnie inna. Wciąż w głowie kłębią się te obsesyjne myśli, że powinnam zacząć zdrowo jeść, tak dużo się ruszać, zadbać o to, o tamto, o siamto. Może powinnam poszukać pomocy u prawdziwych specjalistów? Albo zwyczajnie zagłodzić się i wtedy będę szczęśliwa, lub wręcz przeciwnie przytyć do tych 400 kilo lub więcej. 
Chcę być zdrowa, szczupła, piękna, dlaczego nie mogę tego osiągnąć? Dlaczego mam tak pod górę. Dlaczego mój umysł jest taki pokręcony? Wieczorem mówi mi, jutro dasz z siebie wszystko, dasz radę, zobaczysz, a kiedy przychodzi ten oczekiwany moment, odwraca się ode mnie w zupełnie innym kierunku. Podsuwa mi myśli, żeby posiedzieć może przed komputerem, a może idź sobie poleż, albo nie rób zwyczajnie nic? Idź do sklepu, kup sobie tę górę słodyczy, będziesz szczęśliwa i spełniona! A ja co? Robię to, zwyczajnie się poddaję. Daje mi to szczęście na całe 5 minut a potem godziny wyrzutów sumienia, z ręką w miseczce z groszkami czekoladowymi lub blaszce z pysznym ciastem.
Muszę z tym skończyć, chcę to zrobić. Boże, błagam, pomóż mi w tym, bo oszaleję i skończę naprawdę marnie, przez tak idiotyczną sprawę.
Do tego wszystkiego, czuję, że Łukasz naprawdę ma mnie powoli dosyć i wcale mu się nie dziwię, skoro wciąż zamęczam go pustym gadaniem ile to ja zrobię. Muszę przestać, nawet kosztem gadania do siebie. Z drugiej strony widzę, że po przyjściu z pracy robi tylko 2 rzeczy - śpi lub gra. Aż do samego wieczora, codziennie ten sam rytuał. Czuję już zmęczenie tą monotonią. Kiedy pytam go, może znajdziesz sobie jakąś pasję, porób coś innego a nie wiecznie z nosem przyklejonym do tego AIONa, to odpowiada mi zawsze tak samo - "ale co? ja nie wiem". I koniec dyskusji. Czy naprawdę ja mam mu wymyślać zajęcia? Facet ma prawie 30 lat a czasem zachowuje się jak dziecko. Może przykro, że to piszę w dodatku tutaj, ale czasem żałuję, że nie mam faceta, który chce coś zrobić ze swoim życiem, a nie przewegetować do emerytury. Nie do wszystkiego są potrzebne wory pieniędzy. Nie wiem już jak do niego dotrzeć. Nie potrafię. Zresztą nie dziwne, skoro sama nie umiem poradzić sobie ze swoimi trywialnymi problemami i brakiem kontroli nad własnym życiem.

Wiecie co we mnie jest jednak najgorsze? Pragnienie zmian, a brak chęci żeby je wprowadzić w życie. Przykład. Chcę zacząć jeść zdrowe śniadania, dajmy na to owsiankę. Wprowadzę to na jeden dzień, a potem lenistwo bierze górę i dnia kolejnego jem już słodzone chrupki typu Nesquik lub Ciniminis. Z mlekiem, którego powinnam unikać ze względu na cholerną tarczycę. Albo obiad. Jednego dnia pyszny dietetyczny kurczak z warzywami. Kolejnego - sos z makaronem lub ziemniakami. Niby wszystko jest dla ludzi, ale tak uwielbiam smak domowego sosu, że nie umiem z tego zrezygnować. Wkładam sobie mało, ale jednak tłusto. W moim jadłospisie wieczną przewagę mają węglowodany, a tłuszcze przewyższają ilość białka. Nie tak powinno być. Przez tyle lat wciąż nie nauczyłam się podstaw. Niczym dziecko z przedszkola. 

Często oglądając przeróżne strony, blogi, czerpie z nich energię, widzę, że da się dobrze zjeść, aby było to pięknie podane i smakowite. Tego zapału starcza mi na godzinę. Potem wracam do starych nawyków. Próbowałam nawet organizować sobie jadłospisy na cały tydzień, trzymać się jakiś zasad, ale jestem najbardziej zmienną kobieta w otoczeniu. Nigdy nie wiem na co będę miała ochotę dnia kolejnego. Może to i dobre, bo nie lubię wiecznie tego samego, aby się nie znudziło, z drugiej strony, dobrze by mi to zrobiło, pozbyłabym się problemów "nie wiem co zjeść, to nie zjem nic, albo tego syfa".

Jedzenie z nudów, kolejny problem do rozwiązania. Nie jestem tutaj pewnie jedyna, która lubi sięgać po kolejnego przysmaka wlepiając się w ekran monitora, czy to przy grze, czy ciekawym filmie lub serialu. Niby potrafię to skontrolować, jednak myśli zamiast skupić się na konkretnej rzeczy, to wciąż obracają się w jakimś tam stopniu wokoło tej bułeczki lub tego owocka parę kroków dalej. Ustalonych godzin posiłków trzymam się do godziny mniej więcej 17, od 7 rano. Jestem w pracy, nie mam możliwości kupienia batona czy innego świństwa, więc zabieram coś z domu. Wracam po tych 8 godzinach, robię obiad, zjadam i się zaczyna. A to bym coś przekąsiła słodkiego, a to może kolejny kilogram mandarynek. No jak potwór ciasteczkowy, tyle, że wszystkożerny. Potem wmawiam sobie, że i tak za chwile poćwiczę, to spalę te 300 kcal to zjem sobie na to miejsce coś smacznego. No idiotyzm pierwsza klasa. I ja się dziwię, że nie potrafię zrzucić tego sadła? Albo, że waga stoi wiecznie w miejscu? Nie dziwne, skoro cały czas się tylko perfidnie oszukuję. 

~* ~

Kończąc to narzekanie, wyspowiadam co zrobiłam, czego nie, a co bym chciała. Wiec tak. Wczoraj poległam słodyczowo, jednak poćwiczyłam z Jillian. Dzień 2/10 odznaczyłam jako zaliczony pozytywnie. Miałam wsiąść na rower, jednak po okropnie długiej przerwie zwyczajnie nie dałam już rady, a nie chciałam ryzykować upadkiem lub omdleniem. Nie o to przecież chodzi. Dzisiaj rano zjadłam ostatnie sztuki groszków, nie mam w domu już dzięki temu nic co mogłoby mnie kusić (nie wliczając kremu czekoladowego a'la nutella, jednak jest bleh). Ptasie mleczko jest Łukasza, w dodatku niedobre bo podrabiane, więc żadna strata nie zostanie poniesiona na duszy. Wg ustalonego harmonogramu dzisiaj w planach 3/10 Jillian i rower. Postaram się chociaż te 15 minut pojeździć, jak dam radę to 30 (nie wiem czemu to dla mnie taki problem, bo studiując i wracając po kilku męczących godzinach na uczelni dawałam sobie radę i miałam na to siłę, a nawet na 90 minut aerobiku z płytki...co się ze mną stało...proszę nie wmawiać, że starość bo 3-4 lata różnicy to całe nic, a ludzie starsi ode mnie mają większe osiągnięcia w dziedzinie sportu, bo chcą). Piątek i sobota będą niezwykle ciężkie, bo muszę zrobić tort, a dnia następnego impreza, urodzinowa połączona z rodzinnym spotkaniem z siostrą ze śląska. Może uda mi się to przetrwać i nie umrzeć.

Nie chcę wracać do obsesyjnego liczenia kalorii, bo nie wychodziło mi to na dobre. Okej, może wiedziałam ile czego jem w ciągu dnia, jednak zajmowało mi to tak dużo czasu, chodziłam tu i tam z wagą, że Łukasz się wnerwił. Nie dziwię mu się. Naprawdę. Jednocześnie podziwiam, że jeszcze na mnie nie nawrzeszczał i kazał się zebrać do kupy bo inaczej koniec. Nie, że tego oczekuję, ale może to postawiłoby mnie na nogi, chociaż niekoniecznie. Wolę się nawet nie domyślać. 

Mam taką malutką książeczkę z Shape'a. Jeszcze z czasów młodości, studiowania i wdrażania się w ten system kaloryczny i zdrowotny. Jest w niej mądra tabelka i objaśnienie, jak obliczać deficyt kaloryczny. Dla mojego wieku, masy ciała i przy siedzącym trybie życia zapotrzebowanie powinno wynosić ok 2000 kcal, natomiast PPM 1416 kcal. Tak wiec jedząc powiedzmy 1600 dziennie, stwarzam deficyt kaloryczny 400 kcal z samego jedzenia. W ciągu miesiąca uda mi się tak schudnąć (szacunkowo) 1,7kg. Włączając codzienny ruch i spalając nim około 500 kcal, stworzę deficyt już 900 kcal i zgubię wówczas do 4kg/mies. I ten i ten wynik jest satysfakcjonujący. Powinnam sobie to powiesić gdzieś w widocznym miejscu, żeby mi świecił za każdym razem jak będę chciała zgrzeszyć lub pozwolić leniowi wygrać.

Pisałam ostatnio, że zmieniam wygląd strony, jednak bardzo to zaniedbałam. Postaram się do tego wrócić, do tabelek lub cyferek. Zajmie mi to chwilę, ale trudno. Lepsze to niż trwanie w bezmyślności do końca dnia. 
Znalazłam też sporo dietetycznych przepisów, zdrowych propozycji na dania. Te które wypróbuję, powstawiam łącznie ze zdjęciami i przepisami. Może komuś się to przyda. 

~* ~

Pomogło mi takie wypłakanie się na klawiaturę i przelanie złych emocji na ekran (kiedyś papier). Teraz postaram się stanąć na nogi i pomóc sobie. Nie powiem, że raz a dobrze,  bo teraz to już puste słowa. Chciałabym jedynie, aby było to trwałe, a nie kilkumiesięczne postanowienie.