piątek, 29 listopada 2013

Dzień 91

photo by: Elf-Trader

Minęły 3 miesiące, a ja jestem w czarnej dupie, za przeproszeniem. Nic nie osiągnęłam, jestem zła i zrezygnowana. Dobił mnie też wczorajszy dzień, modliłam się, żeby szybciej się skończył...

Byłam z dziewczynami na tą delegację umówiona na 8:50. o godzinie 8:30 dzwoni do mnie pani E i mówi, że się umówiła z panią M ok 8:40 że będą mniej więcej 8:45 coś koło tego. Ok to zbieram się, jest za dwadzieścia i telefon, znów, że już czekają. Ok, to pędem do samochodu.
Dojechałyśmy ok 10 do miasta. Pytam, czy mogą mnie wysadzić na ulicy takiej i takiej, bo będę miała bliżej do autobusu, żeby dotrzeć do centrum. Zaznaczę tutaj, że owa ulica, przecina tą którą jechały, jedną z głównych. Powiedziały, że nie bo one mają ustaloną trasę. Myślę, dobra nie będę z tępymi dzidami dyskutować. Wysiadłam. Zimno, mżawka, brzydko. Rewelacja. Musiałam przejść kilka dobrych km do swojego przystanku. Po drodze zgubiłam ukochany kolczyk, została mi tylko końcówka. Przeklęłam w duchu. Dotarłam na ten nieszczęsny autobus, jeden plus, że czekałam tylko 2 minuty. Dojechałam do centrum, zanim znalazłam budynek do którego miałam trafić to krążyłam z 15 minut. Ok załatwiłam co miałam, teraz do galerii. A może kurtkę znajdę? Łudziłam się. Dojechałam gdzie miałam połaziłam po każdym sklepie i nic! Same szmaty za przeproszeniem... Wnerwiłam się, usiadłam wypiłam trochę kawy, zjadłam kawałek tiramisu i zajęłam się książką, którą wzięłam ze sobą na nudę. Miałam teoretycznie czas do 14, więc tak sobie wszystko zaplanowałam, żeby o tej godzinie być już z powrotem pod budynkiem ksero (tam załatwiałam wydruki). Siedzę w najlepsze, gdy nagle telefon o godzinie 13 (!), że one już skończyły szkolenie, że jadą już pod budynek. Ja tu przy kawie, nie zjadłam jeszcze do końca i mam wracać. Pytam, czy mogą po mnie zajechać, bo to po drodze przecież, a one, że nie bo nie znają miasta i nie będą jeździć bo mają ustaloną trasę. No bladź. Mówię, że w takim razie muszę iść na autobus, że poczekają na mnie trochę bo nie wiem o której jest itd. Czułam oczywiście w głosie już marudzenie, ale olałam. Tak to się z cipami umawiać. Zostawiłam wszystko poszłam na tego busa, poczekałam 5 minut i zajechałam. Odebrały na szczęście za mnie wszystkie mapy więc o tyle miałam mniej. Pojechałyśmy do domu. 
Cały dzień bolał mnie żołądek, z nerwów, braku jedzenia, bakterii? Ledwo wysiedziałam w samochodzie. Zaszłam do domu, to od razu się położyłam. Nie przechodziło, cokolwiek bym nie zjadła czy wypiła. No nic, zabrałam się za obiad, zrobiłam go w miarę szybko i usiadłam, zjadłam (jedyny treściwy posiłek w tym dniu, reszta to syf).Miałam dość wszystkiego, położyłam się już o 21. Poryczałam z godzinę i zasnęłam.
Tak skończył się ten dzień. Nawet rowerka dałam rade pokorzystać jedynie z 20min, mroczki przed oczami nie do opisania. Chyba choroba idzie...

wtorek, 26 listopada 2013

Dzień 88

photo by: RezzanAtakol

Po wczorajszej Yodze X mam straszne bolączki... Nie wiem czy są to zakwasy, czy inne cholerstwo,ale boli mnie dosłownie wszystko, czuję każdą kosteczkę... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w połowie treningu kolano zaczęło cholernie boleć, pewnie od prostowania nóg, nad którym walczę za każdym razem bo jest to bardzo istotne. Po jakiś 45 minutach Łukasz kazał mi skończyć, ale ja się zaparłam i zrobiłam pełne 90min. Nie dałam się. Oczywiście niektóre pozycje są dla mnie wręcz niewykonalne, ale staram się jak tylko mogę. Poza tym, moja mata jest po prostu beznadziejna. Nie dość, że wąska, gruba (chociaż tutaj w niektórych ćwiczeniach jest plusem) to strasznie czepliwa. Z takiego dziwnego materiału wykonana. Muszę zainwestować w typową matę do jogi, odżałuję tą stówkę nawet jeśli będzie trzeba. No i buty, bardzo potrzebuję nowych a pustki zieją na koncie i święta za pasem ehh. Coś może wykombinuję, a póki co godzę się z tym co mam.

Stanęłam dzisiaj na wagę, jest znów bez zmian albo nawet i gorzej. Cały czas oscyluję w granicach 68-69 i mam już tego dosyć. Ile można ważyć tyle samo. Przez to mam zaburzone poczucie własnej wartości i nie widzę nawet najmniejszych postępów w wyglądzie mojego ciała. No ale nic, pozostaje mi być jedynie cierpliwą i robić dalej to co robię. Zazdroszczę dziewczynom, które przy najmniejszych staraniach zrzucają zbędne kilogramy, a moje stoją za murem i ani myślą skapitulować. Walczę już od 3 miesięcy i nie widzę niemal żadnej różnicy, a przy normalnym trybie powinno być mnie około 10 kg mniej. A jest ile? Zero. Nie wiem co robić :(. Nic mi nie pomaga...

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dzień 87

photo by: Fra-Emer

Tydzień minął. Zadowolona jestem w 85%. Niedziela mogła być lepsza, niektóre posiłki też, ale przeżyję. Waga co prawda nie odzwierciedla tych procentów... No cóż :(.

Moje myśli schodzą w ostatnie dni na dietę dr Dąbrowskiej. Usilnie o niej myślę i przekonuję się do tego, żeby wskoczyć na nią na okres 2-3 tygodni. Chcę jeszcze poczytać o niej, dowiedzieć się ile tylko mogę, żeby nie dorobić się później jakiś problemów ze zdrowiem. Rozmawiałam też o tym z mamą. Przypomniała sobie, że jej koleżanka z pracy ma hashimoto i od długiego czasu stosuje ją co jakiś czas. Nie jest to dieta na cały czas, tylko powtarzalna co kilka tygodni. Myślę, że większość z was wie na czym polega, a jeśli nie, polecam wujka google :). Jest sporo informacji, zbyt dużo, żeby tutaj wklejać. Także myślę o tym bardzo intensywnie. Najszybciej zastosuję ją za tydzień, po wypłacie. Teraz mam inne wydatki :).

Ćwiczenia w minionym tygodniu zaliczone na 100% :). Wszystko jak sobie zaplanowałam, tak zrobiłam. Jestem z siebie dumna. A tak rozkładały się moje treningi (zaczęłam od wtorku)

Wt: 30min rower, AB Ripper X (46min)
Śr: Cardio X (42min)
Czw: 30 min rower, AB Ripper X (46min)
Pt: Rest
Sb: Shoulders & Arms, AB Ripper X (75min)
Nd: 45min rower, How To Lose Arm Fat (60min)

Nie są to jakieś zawrotne ilości minut, ale i tak jestem zadowolona :) W skali tygodnia wychodzi łącznie 269min co nie jest złym wynikiem :). Oby ten nadchodzący czas był równie owocny ! :) I powiem wam w sekrecie... Chyba pokochałam ćwiczenia na brzuch :D. Jak mówi Tony - je się kocha i nienawidzi jednocześnie :)

środa, 20 listopada 2013

Dzień 82

photo by: John-Peter

Wczorajszy dzień bardzo udany, jestem z siebie zadowolona :). Zaliczyłam 30min rowerka i Ab Rippera. Łukasz oczywiście wymiękł, ale przyzwyczai się trochę do ruchu. Mi za to idzie coraz lepiej, mimo dłuższej przerwy zrobiłam całość, z kilkoma tylko przerwami a nie co kilka powtórzeń. Jeszcze dzisiaj czuję mięśnie skośne :). Świetne uczucie. 
Dzisiaj w planach Cardio X i nie ugnę się. Zrobię na pewno. Takie przerwy jakie sobie zrobiłam w treningu są bardzo fajne. Nie myślę sobie, booże znowu muszę godzinę ćwiczyć, tylko co drugi dzień wsiadam na rower i ćwiczę brzucha lub ramiona. Tak powinnam wytrwać dłużej, a i sprzęt się już w  kącie nie kurzy.

Jedzeniowo jakoś się trzymam. Ogarniam trochę sprawę w sferze psychicznej i powoli dojrzewam do niektórych myśli. Muszę zrobić listę posiłków do pracy i z nich coś będę komponować. Może jakaś sałatka dzisiaj będzie? Zobaczymy. Mam ochotę na tzw chinkę, może się skuszę. 

Rozmawiałam przed chwilą z mamą. Niestety zdiagnozowali u niej czerwienicę prawdziwą. Jutro jedzie do swojej lekarki, żeby omówić konkretne leczenie. Powiedziała, że nie chce już pracować u siebie na oddziale (jest pielęgniarką na oddziale wewnętrznym, najcięższym w szpitalu), że nie da rady i musi o czymś myśleć. Zaproponowałam jej, żeby otworzyła ze mną kawiarnie. Nie mamy u siebie nic takiego a zawsze o tym marzyłam. Przyznała się, że myślała już o tym samym i teraz zaczną się konkretne rozmowy. Wolę, żeby miała mniej stresu, mniej dźwigania i więcej przyjemności z pracy. Teraz to jej naprawdę niepotrzebne, bieganie po 12h po oddziale.


wtorek, 19 listopada 2013

Dzień 81

photo by: lieveheersbeestje

Popłynęłam. Oj niestety. Wczoraj od samego rana wiedziałam, że coś będzie nie tak. Najpierw marcinek - zjeść trzeba było nawet mały plasterek, bo koledze z pracy się dziecko urodziło, więc nie wypada odmawiać. Potem dostałam sms od Łukasza, że nie da rady ze mną ćwiczyć wczoraj bo ma problemy z kręgosłupem (tutaj wiem, że nie kłamał, bo ostatnio chodzi cały czas połamany i spać w nocy nie może, ale nie, do lekarza nie pójdzie przecież). Przyszłam z pracy i totalnie odpadłam. Zjedliśmy obiad, pospałam do 18 (wyszło tak z 45min) a pooteeem jak mnie coś nęciło, to nie odpuściłam. Zjadłam resztki czekolady ze słoika, takiego do smarowania (było tego ze 2 łyżki, ale jednak...) a na koniec kilka paluszków, czyli czegoś, czego nie jadłam od bardzo dawna. Jestem bardzo na siebie zła, że się zawiodłam w każdym aspekcie. Żołądek mnie rozbolał, spuchłam jak balonik i całą noc źle się czułam. Trzyma mnie do dzisiaj. Powiedziałam sobie - dość. Czas się ponownie wziąć z garść i przemyśleć swoje postępowanie. Nie mogę żyć tak w nieskończoność. Żeby osiągnąć to o czym marzę, nie da się zrobić tego bez wyrzeczeń. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Będzie płacz, będzie smutek, ale opłaci się. Wiem, że potrafię. Czas wejść w czeluście internetu w celu pozyskania inspiracji. Zdaję sobie sprawę, że mam we wszystkim trudniej, że wolniej. Nie może mnie to jednak zniechęcić. Co prawda nie bardzo wiem jeszcze jak się zabrać do niektórych rzeczy, ale czas zorganizować sobie życie i robić coś konkretnego, a nie wiecznie narzekać, że jestem życiowym nieudacznikiem. Jest to trudne, ale wykonalne. Trzeba tylko chcieć i zacząć. Potem jest już łatwiej i zyskujemy większą satysfakcję z tego co robimy. Nadszedł czas i na mnie. Nie chcę, aby zostało to tylko w sferze "chcenia". Chcę, żeby weszło to wszystko w czyn. Decyzja podjęta, czas w wprowadzić to wszystko w czyn.

Posiłki na kolejny dzień w pracy powinnam zacząć robić sobie wieczorem. Da mi to trochę więcej czasu rano na przygotowanie sobie śniadania. Co prawda. wyrabiam się i teraz, ale te kilka minut czasem zbawia. Do tego nie będę miała problemu z wymyślaniem. Po prostu zabieram z lodówki i idę. Poza tym daje to więcej czasu na przygotowanie i nie muszę robić wszystkiego na tempo. Przez ten nieszczęsny czas, bywają posiłki takie, że nie mam ochoty ich nawet jeść, albo są zwyczajnie bezsensowne. Jak dzisiaj, ale pominę milczeniem. Powinnam usiąść i raz a dobrze wymyślić jedzenie na nadchodzący tydzień. Zajmie to godzinę lub dwie, a nie będę musiała się głowić nad tym w kolejne dni. Nie lubię tego robić, bo już kiedyś próbowałam, ale chyba nie zostaje mi nic innego. Będąc na wykupionej diecie wiedziałam co jem kolejnego dnia i nie musiałam się głowić. Obiady zostawiam tzw domowe, ponieważ Łukasz po pracy musi zjeść coś konkretnego, a nie mam zamiaru gotować na 2 garnki, z czego jeden na pewno się popsuje. Jem dużo mniej, nie cały wielki talerz, ale powinnam i tak to zmniejszyć, korzystać małego talerzyka. Przynajmniej wizualnie będę miała wrażenie, że jem wielkie góry jedzenia i oczy się najedzą. Muszę wprowadzić do jadłospisu większą ilość warzyw, bo z owocami nie mam problemu. No i oczywiście woda. Moje największe zmartwienie, bo zwyczajnie nie odczuwam pragnienia i bardzo często wlewam w siebie na siłę. Jest to jakiś sposób, ale na krótką metę wystarczał. Teraz trzeba wrócić z tym na dobre. Wiem, że dla mojego organizmu będzie to zbawienne a i oczyszczę się z toksyn, które zalegają we mnie i są nieodłączną częścią mojego ciała. Oczywiście niechcianą. Dodatkowo chcę kupić sobie jakieś szejki białkowe na kolację, bo jem go zdecydowanie za mało, a nie będę dostarczać go z nabiału. Mięsa tez mogę jeść ograniczone ilości. Soja odpada. Nie dość, że modyfikowana genetycznie, to ze względu na tarczycę jest absolutnie zabroniona. Nigdy zresztą nie jadłam, więc czego oczy nie widzą sercu nie żal. 

Dzisiaj czeka mnie jazda na rowerku i Ab Ripper. Nie ma żadnych wymówek. Będzie i koniec. Nasiedziałam się wystarczająco. Czas wrócić do treningów. Koniec kropka.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dzień 80

photo by: bittersweetvenom

Coraz dłuższe przerwy zdarzają mi się w pisaniu. Nie za dobrze.. Ale tym razem mam usprawiedliwienie - kolacja urodzinowa mamy. Miałam sporo przygotowań, pieczenia i w samą sobotę musiałam mamie pomóc. Od 12 się krzątałyśmy, żeby tylko ze wszystkim zdążyć. Jedzenia było full, ale mama tłumaczyła to sobie słowami "skoro 18tki nie miałam to zrobię sobie 50tke". I słusznie :). Kolacja okazała się bardzo udana, przyjechała siostra z narzeczonym ze śląska, więc mogłyśmy się w końcu zobaczyć. Teraz dopiero na święta, więc przyjdzie czekać cały miesiąc. Najadłam się za wszystkie czasy, spróbowałam po kawałku ciasta i byłam full. Wódeczka też swoje kalorie miała. Niedziela minęła niezwykle leniwie, bo na nic nie robieniu. Kompletnie. Nawet obiad przytargałam od rodziny więc nie musiałam nic robić. Byłam niestety bardzo marudna i nieznośna. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca i zajęcia. Czym to spowodowane? Nie mam bladego pojęcia, chcę tylko, żeby dzisiaj było bardziej pozytywnie. Jedzeniem też zgrzeszyłam, ale obiecuję. Teraz będzie względnie. O zgrozo nie mam jednak nic w domu, kompletnie, musiałam kombinować z posiłkami do pracy. Musiałam sięgnąć po nieszczęsny szybki kubek w postaci budyniu Słodka Chwila, bo nawet chleba nie było. Zakupy dopiero po pracy. Trzeba to jakoś przetrwać. 

Dzisiaj w planach zaczynam ćwiczyć z Łukaszem. Planem takim jak zakładałam, czyli co 2 dzień, bo On i tak nie da rady codziennie mając ciężką fizyczną pracę. Idziemy od początku cały zestaw, więc będę miałam ok 4 tygodni zrobionych na zaś, ale dzięki temu nauczyłam się programów. Może zrobimy sobie dzisiaj zdjęcia do porównania, zobaczy się. Ja w dni wolne chcę robić ten rowerek z AB Ripperem w miarę możliwości. Sprzęt cały czas stoi i się kurzy, i po prostu muszę mieć z niego jakiś pożytek, bo będę na siebie zła, że wydałam kasę na swoje widzimisię. Chcę tylko być na powrót taka sumienna we wszystkim co robię i zobaczyć kolejne efekty. Przegonić tego całego lenia i nie szukać kolejnych wymówek u Lubego. Bo może on mnie poratuje i powie "daj sobie dzisiaj spokój" a ja na pokaz będę się sprzeczać, mimo, że w środku cieszę się, że to powiedział.

Tak więc zaczynami od nowa. Do Nowego Roku pozostało tylko 45 dni. To bardzo mało czasu! Spinamy poślady i jedziemy z tym koksem !!

czwartek, 14 listopada 2013

Dzień 76

photo by: db-photoblogDOTcom

Moje dobre samopoczucie umknęło gdzieś niepostrzeżenie. Łukasz pewnie sprzedał mi swojego wirusa grypy czy innego cholerstwa. Jestem jakaś rozbita, nie mogę się skoncentrować i mam po prostu przysłowiowego doła. Od kilku dni nie byłam w przybytku, przez co jestem bardzo spuchnięta i na brzuchu obolała i nie pomagają żadne domowe sposoby. Będę się musiała wspomóc lekami, jeżeli po pracy nic samo nie przyjdzie. Nie lubię tego, ale muszę, bo już nie mogę wytrzymać. Jestem tak zanieczyszczona toksynami, że odbija się to na wszystkim. Dosłownie. Muszę pić więcej wody. Po prostu muszę, bo będę miała cały czas takie komedie, a nie jest to ani przyjemne ani fajne.

Pomyślałam dzisiaj nad jakością mojego jedzenia. Nie jest rewelacyjna. Mogłabym podliczyć ilość węglowodanów i innych pierdółek, ale nie bardzo mi się chce i uśmiecha. Wiem, że mam za dużo węgli, zdaje sobie z tego sprawę doskonale, ale nie umiem też tego zmienić. Nawet nie wiem CO mogłaby zmienić. Tu cały pies pogrzebany. 
Teraz z ciekawości wskoczyłam na stronkę ilewazy.pl i podliczyłam kcal i BTW tego co mam dzisiaj do zjedzenia do obiadu (czyli śniadanie, plus jedzenie w pracy). Wyszło 890 kcal w proporcjach B/T/W 38/24/135. Mówiłam, że dużo węgli. No ale trudno, nie jestem w tym ekspertem i niespecjalnie będę. Chcę się tylko czuć dobrze we własnej skórze, czy wymagam naprawdę tak wiele? Coraz bardziej przeklinam tą chorobę i mam jej zwyczajnie dosyć mimo, że na co dzień mi nie doskwiera, bo większość objawów negatywnych ustąpiła. Nie wiem już co robić. Póki co, trzymam się tego co mam. Nie uda się, wtedy zacznę kombinować. Oby tylko nie rzucić się na słodycze i inne syfy. Muszę znaleźć siłę.

Jeżeli chodzi o ćwiczenia. Wczoraj obmyślałam trochę cały swój plan, jak ma mniej więcej wyglądać. Widzę, że zaniedbałam mocno brzuch więc trzeba to koniecznie zmienić. Na dzień dzisiejszy plan jest następujący: trenuję P90X wg normalnego kalendarza, jednak robię go co drugi dzień, a w dni wolne od Toniego jeżdżę na rowerku i robię AB Ripper. Wyjdzie ok 3/3, bo liczę jeden dzień przerwy minimum. Wiadomo, że życie jest nieprzewidywalne i nie mogę go dostosowywać do ćwiczeń, powinno być wręcz odwrotnie. Postaram się jednak wykonywać plan najlepiej jak umiem. Wiem, że przedłuży mi się czas ukończenia programu, ale czy tak naprawdę gdzieś mi się spieszy? Tyle czasu zbierałam sadło, więc teraz potrzebuję cierpliwości żeby się go pozbyć. Pewnie, że chciałabym aby się udało przed wakacjami, ale będzie jak będzie i nie mogę płakać z takiego powodu. Chyba szkoda mi czasu i życia na tego typu rozterki. Dojrzałam?

środa, 13 listopada 2013

Dzień 75

photo by: wiwionart
Nie było mnie tu dłuższą chwilę, ale już wracam do żywych. Ostatnie kilka dni były całkiem intensywne, dużo chodzenia i spotkań z rodziną, czego mi brakowało. Niby widzę się z nimi raz na tydzień, ale takie kilkudniowe maratony tez robią dobrze. Decyzja o wyprowadzce była jednak słuszna. Teraz jestem z nimi bardziej zżyta i nie ma jak kiedyś codziennych sprzeczek.
W te 4 wolne dni (od piątku do poniedziałku) ćwiczyłam zaledwie raz, ale miałam dłuższe spacery, więc całkiem bez ruchu nie siedziałam. 
Wczoraj zaliczyłam Cardio X. Co dziwne pierwsza połowa poszła mi bez problemu, nawet się nie zasapałam, co mnie zdziwiło po takiej długiej przerwie. Niestety 2 tygodnie miałam przebimbane, ale teraz staram się to odrobić. Myślałam, żeby przedłużyć pierwszy "miesiąc" o tydzień, ale chyba zrezygnuję z tego pomysłu. I tak po skończeniu Lean chcę zacząć Classic, więc bez różnicy kiedy to skończę. Ważne, żeby się ruszać i nie przestawać dążyć do celu. Nawet małymi kroczkami. Moje są bardzo malutkie, ale zawsze widzę jakieś postępy. 
Wczoraj chwyciłam za centymetr, bo kurcze spodnie zaczęły mi strasznie z tyłka lecieć i chciałam zobaczyć, czy rzeczywiście schudłam coś z ud (bo tam czuje największe luzy)? Co zobaczyłam? Po 2 cm mniej na każdym udzie :) Na wadzę też zobaczyłam spadek ok 1,5 kg z czego się bardzo cieszę, bo nie stoję przynajmniej w miejscu ani nie tyję. Reszty nie mierzyłam, bo póki co nogi są w najgorszym stanie. I ręce, ale je jakoś bardzo trudno mi zrzucić. Mój największy kompleks. Przed latem muszę się pozbyć tego sadła z ramion. Po prostu muszę, choćby nie wiem co. Nogi mam cały czas w ruchu, bo i po schodach trzeba chodzić na 3 piętro w te i z powrotem, to w pracy, do sklepu i wciąż pracują. Ręce niestety stoją :(. Przez to moja sylwetka wygląda karykaturalnie. Okropne są... No ale nic, damy radę. Kiedyś na pewno :).

Co z dietą? Cóż. Jem co mam w domu. Zwyczajnie i bez udziwnień. Nie objadam się (chociaż było małe łakomstwo u rodziców, ale pominę to milczeniem). Chodząc do pracy mam większą kontrolę nad tym co jem i kiedy, bo rano przygotowuje sobie posiłki "na wynos". Zaczęłam brać to trochę serka wiejskiego z dżemem, to jogurt naturalny z bananem i pestkami słonecznika. Niestety piję chyba zbyt dużo mleka, ale nie czuję się po nim jakoś gorzej, nie odczuwam dolegliwości więc mi nie szkodzi. Gluten tez już przyswoiłam normalnie i nie mam wzdęć ani problemów żołądkowych. Co prawda mam jak zawsze problemy z wizyta w świętym przybytku, ale to chyba wina zbyt małej ilości płynów i błonnika. Staram się wybierać razowe produkty, chleb z mąką żytnią (i niestety tutaj wszystkie rodzaje pieczywa są z mąką pszenną w swoim składzie, a chleb pełnoziarnisty jest pełen dodatków w postaci jakiś gum i innych cudów, więc wybieram mniejsze zło). Może jem zbyt dużo cukrów, węglowodanów, ale nie potrafię przysiąść i rozpisać jedzenia na cały tydzień z odpowiednią ilością poszczególnych składników. To nie dla mnie. Kuzynka tez się nie odzywa, w sumie i tak nic nie straciłam bo się na to nastawiałam tylko przez pierwszy tydzień lub dwa, później mi zdecydowanie przeszło. Ciągnie się to już z 3 miesiące jak nie dłużej i zwyczajnie mam dość. Jedyne co bym chciała to kupić dobrą odżywkę białkową, coś na zasadzie koktajli, bo jem za mało tego białka a nie chce żeby pochodziło tylko z nabiału, którego muszę w miarę możliwości jeść najmniej. Robienia sobie na kolację ryby czy kurczaka nie uśmiecha mi się. Już wolę nic nie jeść. Co też jest złe. I weź tu człowieku dogódź :).

Mam ostatnio takie drobne napady paniki. Na myśl o przyszłości. Nie chcę się zestarzeć, nie chcę stracić rodziców, nikogo z rodziny, nie wyobrażam sobie siebie jako starej babki, nawet 40-50 letniej. Nie potrafię. Jak tylko myślę o tych rzeczach, czuję, że mogłabym wyjść z siebie. Nie potrafię nad sobą zapanować i mam małe drgawki. Straszne uczucie. Dlatego teraz żyje chwilą i nie myślę tak daleko w przyszłość. Muszę łapać każdą chwilę, jak w siatkę motyla...

czwartek, 7 listopada 2013

Dzień 69

photo by: andersartigkeit

Mój nastrój waha się dzisiaj na pograniczu 0 i -5. Najchętniej wróciłabym do domu, położyła się do łózka i przespała cały dzień. Dodatkowo przyszedł ten spodziewany @ i męczę się teraz z bólami krzyża i brzucha. Miałam wczoraj takie nastawienie na trening, a cholera jedna przyszła i wszystko poszło w odstawkę. Niby ta dolegliwość, to żadna choroba, ale ja zwyczajnie mam wtedy braki sił, od razu skurcze i na tym się kończy. 2 dni wyjęte z życia kompletnie. Zobaczymy co prawda jak będzie dzisiaj, ale nie chcę być znów zawiedziona jak wczoraj. 
W ogóle czuję, że siebie zawodzę. W każdym aspekcie. Tyle mam planów, chęci do wszystkiego a nic z tego nie wychodzi, lub tylko niewielki skrawek. Tak cudownie miałam zmienić swoje życie, a teraz jest tylko po górkę. Staram się, ale chyba nie z całych sił. Takie odnoszę wrażenie. Czy mylne, czy nie, tak jest. Wciąż analizuję dni, co zrobiłam dobrze, co nie, jeżeli zawaliłam, nawet w tym 1% to jestem zła i mam wyrzuty sumienia. Dlaczego? Jestem perfekcjonistką. W każdej dziedzinie. To utrudnia niesamowicie życie i jest wielce uciążliwe.

Gdzie podziało się moje pozytywne nastawienie do życia? Do tego co robię? Do samej siebie? Znika z każdym dniem, zaciera się coraz bardziej. Muszę się na nowo odnaleźć, bo nie chcę wrócić znów do punktu wyjścia. Po raz kolejny. Nie uniosę tego. Po prostu już nie dam rady. Poddam się i nie powstanę. Wiem to. Muszę się trzymać...

środa, 6 listopada 2013

Dzień 68

photo by: Noxifer
Dzisiaj mam ciężki dzień. Nawet bardzo. Nie chodzi o pracę, związek. O samopoczucie. Wstałam z potwornym bólem żołądka i brzuchem jak piłeczka. Nie wiem czym jest to spowodowane, obstawiam zbliżający się @. Ma pojawić się już dzisiaj lub jutro. Dlatego zdycham. Dosłownie i w przenośni. Ledwo zwlokłam się z łóżka, a śpię tyle godzin co zawsze, nie mniej. Do tego doszła opuchlizna całego ciała, przez co myślę, że przytyłam z 5 kilo, mam wyrzuty sumienia i odechciewa mi się jeść. Powinnam chyba przestać czytać vitalię, bo głupieję z każdym kolejnym dniem. Bo jem za dużo cukrów z tego i tamtego, bo za dużo pieczywa, bo za mało. Oszaleć można :/. Naprawdę odechciewa się żyć. Kiedyś nie miałam takich problemów, nie było tego całego rygoru, wystarczyło jeść mniej i nikt się nie czepiał. A teraz? O byle co, bo za mało tłuszczu, za dużo węglowodanów, nie ma białka, witaminy, ekologia. Aaa !!

Jestem w cholernym nastroju. Lepiej się nie zbliżać...

wtorek, 5 listopada 2013

Dzień 67

photo by: BlueColoursOfNature
Przemogłam się wczoraj i zmusiłam do powrotu do ćwiczeń. Miałam zaległe Kenpo X więc zaczęłam od niego. Mówię tutaj od razu szczerze - nie dałam rady skończyć. Miałam zdecydowanie zbyt długą przerwę od tak ciężkich treningów (może dla niektórych to lajt, dla mnie wręcz odwrotnie). Przerobiłam 40 min i musiałam skończyć bo miałam znowu mroczki przed oczami. Do tego kolana bolą mnie dalej, nie wiem już co mam robić. Zacisnę zęby i po prostu będę robić swoje dalej. Inaczej będę sobą zawiedziona, chociaż w pewnym sensie i tak jestem. Ruch ruchem, ale jedzenie to klapa. Nie mam totalnie pomysłów na posiłki do pracy. Co prawda poczytałam trochę dzisiaj na szybko, co można zabierać ze sobą i zaczerpnę co nieco inspiracji. Koniec z braniem syfu i wiecznych kanapek. Czas na sałatki, jogurt z owocami i tego typu sprawy. Poza tym w owadzim sklepie są teraz fajne pojemniczki - jeden typowo do sałatek, z widelczykiem w zestawie, a drugi (który już nabyłam) to zestaw 2 pudełeczek, jedno na płatki, owoce, drugi na jogurt (ma podwójne ścianki, między którymi jest żel, który po wyjęciu z lodówki przez długi czas zachowuje niską temperaturę). Teraz tylko znaleźć smaczny jogurt i zabrać się za pomysły. Może w końcu w jakiś sposób urozmaicę te posiłki. Teraz jem zbyt dużo pieczywa (a wcale za nim nie przepadam, jem bo muszę), zbyt dużo węglowodanów. Dlatego nie chudnę, stoję wiecznie w miejscu. Muszę się przestawić na większe porcje białka. Tak sobie myślę, czy nie zaczerpnąć paru pomysłów z diety Dukana. Nie, nie absolutnie nie chcę na nią przejść, nie wytrzymałabym (a mój żołądek i tak jest w opłakanym stanie, to nie chcę go dobijać jakimiś monodietami). Niektóre kobietki mają czasem fajne pomysły na smaczne posiłki białkowe. To zawsze jest jakiś pomysł, prawda? Dodać parę nowych rzeczy do jadłospisu. 
Jak mieszkałam z  rodzicami było łatwiej, bo jadło się co dali pod nos, a teraz trzeba samemu coś wymyślić, zrobić zakupy, przygotować. Ta cholerna dorosłość. Mam jej po dziurki w nosie :).

~ * ~

Mój prezent dla mamy powolutku zbliża się do końca. Jeszcze jest sporo do zrobienia, ale jestem dobrej myśli. Mam wszystkie materiały więc powinno pójść teraz już z górki. Do tego trzeba zrobić tort, przemyśleć wszystko logistycznie. Mimo, że jeszcze 2 tygodnie, to wolę mieć wcześniej wszystko zaplanowane. Zazwyczaj i tak nic z tego nie wychodzi, ale trzeba mieć nadzieję.
Wymyśliliśmy też z Łukaszem sobie prezent na gwiazdkę, na razie oczywiście tylko wstępnie. Nie stać nas na co dzień na jakieś wymyślne rzeczy, to raz do roku można sobie pozwolić na chwilę szaleństwa. Tym bardziej, że zawsze to chcieliśmy, a może teraz się uda. Sylwester też obgadaliśmy tak pobieżnie. Najpewniej spędzimy go we dwójkę w domu (przepraszam, w trójkę, w końcu Shila to też członek rodziny). Może później się wybierzemy do parku. Zobaczy się. Jakoś niespecjalnie jestem za wszelakimi balami i imprezami. Wychowałam się na mini domówkach. Poza tym i tak nie mam znajomych czy przyjaciół (jak zwał tak zwał) to tym lepiej dla mnie. Nie jestem typem imprezowicza. Nigdy nie byłam. Chyba, że tylko w mojej głowie i błąkających myślach. Wtedy każdy jest bardziej odważny, czyż nie ? :)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Dzień 66

photo by: LuizaLazar
Długi weekend minął mi bardzo przyjemnie mimo jakiś tam obaw :). W minionym tygodniu często widziałam się z rodzinką, czego naprawdę mi ostatnio brakowało. Teraz tylko czekam, aż przyjedzie siostra ze Śląska, bo widziałam ją ostatnio na żywo ok 2 miesięcy temu. Nadal ciężko mi się przyzwyczaić do faktu, że widujemy się tak rzadko, a kiedyś mieszkałyśmy w jednym pokoju przez ponad 20 lat. Mimo, że wiecznie doprowadzała mnie do szału i czasem miałam jej dość to teraz po prostu... tęsknie. I tyle. Muszę się jednak przyznać, że dzięki temu kontakt się nam znacznie poprawił, bo zwyczajnie nie marnujemy czasu na bezsensowne kłótnie, mamy wiele wspólnych tematów, nawet tych najgłupszych. Chyba człowiek nareszcie dorósł... 

Ok. Koniec tygodniu kompletnie zawaliłam, bo były słodycze, jakieś tam lizaczki odpustowe, kawałek ciasta tu, kawałek tam i się nazbierało. Wczoraj to już totalna porażka, ale nie będę o tym opowiadać. Szkoda czasu. Było minęło. Teraz będzie lepiej. Dzień zaczęłam niemalże wzorowo, bo owsianką z kawałkiem banana, suszoną śliwka i wiórkami kokosowymi. Nie jest to danie, które ubóstwiam itp. ale jest bardzo smaczne i pożywne. Przyzwyczaję się. Na jedzonko do pracy tez zrobiłam kanapki z chlebem żytnim plus po jabłku. Co z obiadem jeszcze musimy pomyśleć, bo w lodówce znowu pustki i na zakupy się małe wybieramy. Zaplanowaliśmy dzisiaj sporo porządków w domu, bo tak nam się ostatnio nic nie chciało, że teraz trzeba trochę chatę doprowadzić do ładu. Szkoda, że pogoda brzydka bo i okna bym pomyła w końcu, a tak trzeba czekać na przejaśnienia... No nic.

Planuję dzisiaj wrócić do ćwiczeń z Tonim. Oby kolana mi na to pozwoliły, a bardzo się tego obawiam... Pozawijam na wszelki wypadek i spróbuję. Wciąż jakoś nie mogę się przemóc do opcji ćwiczenia co drugi dzień. Zobaczę przy okazji. Ciężko mi przemówić do rozumu, jak się na coś zasadzę, dlatego jestem taka marudna. Nic nie poradzę :)