wtorek, 8 kwietnia 2014

...


Odczuwam stagnację. Po raz kolejny. Nie jest to jednak okres typowej depresji, czy tzw. doła, po prostu bardzo dużo ostatnio myślę o sobie, o swoim otoczeniu. Moja waga stoi w miejscu. Po prostu. Waha się wciąż o 1-2 kg, albo idzie w gore albo w dół. I tak w koło Macieju. Przyznaję. Jem źle. Po prostu źle. Wczoraj pochłonęłam końcówkę lodów, bo myślałam, że język ucieknie mi do tyłka. Miałam po tym wyrzuty sumienia i okropny ból brzucha. Dzięki temu "eksperymentowi" potwierdziłam swoje przypuszczenia. To ten cholerny nabiał. Przez niego tak wszystko mnie w tych bebechach boli... No nic, postaram się całkowicie odstawić lub ograniczyć do maksimum. Od dłuższego czasu nie piję już mleka, nie jem sera ani przetworów. Jedynym produktem który jeszcze jest w mojej kuchni to śmietana (18% i 36% do ciast), masło (82%), masło klarowane i ser żółty od święta,  którym też nie przepadam. Najgorzej jest jednak z czym? Z cukrem! Przyznaję bez bicia, z tym czymś mam największy problem i trudno mi go pokonać. To moje uzależnienie...

Zaobserwowałam ciekawe zjawisko. Otóż. Od godziny 5:30 do ok 16 jest wszystko cacy. Piję w miarę dużo, zjadam regularnie i tylko to co wezmę do pracy (nie mam możliwości wyjścia do sklepu, za co jestem wdzięczna). Przychodzę do domu i jest zmiana o 180 stopni! Pożeram wszystko co stanie mi na drodze. Dosłownie. Moje myśli krążą jedynie wokół lodówki, szafek i szuflad. Wciąż tylko myślę, co by tu upiec, usmażyć itd. Głównie ze względu zrobienia dla Łukasza przyjemności, bo uwielbiam mu gotować... Nie potrafię tego powstrzymać chociaż bardzo chcę :(. Muszę chyba wygrzebać resztki swojej silnej woli z głębi umysłu...

Ruchu nie mam. Szczerze, nie chce mi się, zwyczajnie jestem leniwa. Nie mam na nic ochoty a zawłaszcza na to. Nawet wsiąść na głupi rower nie daję rady, zwyczajnie mnie odrzuca. Nie wiem co się dzieje, może to te przesilenie wiosenne wciąż mnie trzyma czy jak... Mam tego dosyć bo naprawdę chcę zrobić tak wiele rzeczy, a nie mam siły do tego przysiąść. Chciałabym aby w maju było już lepiej...

Dlaczego maj? Liczę teraz tak - za dwa tygodnie święta, a przed nimi mam 100 jajek do wymalowania na zamówienie, do tego prawdopodobnie przyjdzie pieczenie ciast, również na zamówienie. Nie wiem jak dużo, więc trudno określić teraz czas. Do tego swoje własne przygotowania świąteczne, pomoc mamie i robienie wypieków na niedzielę. Potem 28 wyjeżdżamy z Łukaszem do TG na tydzień, więc nie ma co myśleć o rzeczach typu dieta czy bieganie lub jazda rowerem (podziwiam Ann, że potrafi się dostosować i trening jest dla niej najważniejszy tak samo jak dieta). Wracamy i już mamy maj. Ten czas zleci nie wiadomo kiedy, wiem z doświadczenia. 

Już teraz jednak wprowadziłam lekkie zmiany. Codziennie rano wypijam na czczo szklankę ciepłej wody z cytryną. Staram się nie łączyć białka z węglowodanami (co idzie jak po grudzie), owoce jem 30min przed innym posiłkiem (za wyjątkiem śniadania, bo jem z płatkami owsianymi na wodzie), piję 30min przed lub po posiłku, nigdy razem. Tych zasad jako tako sie trzymam jak najwierniej. Resztę mam jeszcze do obmyślenia. Najważniejsze jednak są małe kroczki. Do wszystkiego powoli.

Zakupiłam również suplementy, do czego zbierałam się od roku. Zażywam:
- selen dawka 100 mikrogramów/dzień
- omega 3 (70% EPA i DHA w 1000g) dawka 2g/dzień
- saluran 1 tab./dzień
- wit. D (2 kropelki nie wiem jaka to gramatura - zalecone przez endo)

Do tego jeszcze jest codziennie rano Euthyrox 100 lub 125 (5 i 2 dni) i wieczorem Atywia. 

Jest trochę tego, ale daję radę. Pobiorę pół roku i ocenię, na złe na pewno taka suplementacja nie wyjdzie.

wtorek, 25 marca 2014

Odczuwam stagnację


Przez ostatnie dni nic się nie dzieje. Poprzedni tydzień zawaliłam totalnie przez weekend. A to wszystko przez Łukasza i to, że nie potrafię mu w niczym odmawiać. On zresztą mi też, wystarczy, że użyję odpowiednich argumentów. Całą sobotę poświęciliśmy na sprzątanie i wyjadanie rzeczy z lodówki i szafek. To, czego nie powinniśmy tam mieć. Nie chcę już nawet pisać co to było, powiem tylko, że skończyło się upieczeniem szybkiego ciasta z zalegających starych jabłek i pochłonięcia go w ramach obiadu (oczywiście nie całej blachy, bez przesady). Sobota jest niestety najgorszym dniem w całym tygodniu pod względem zrobienia czegokolwiek. Nic się nie chce po całym męczącym tygodniu, ja to nawet odpuściłam ćwiczenia, ale w zamian poszliśmy na długi godzinny spacer, więc nie obyło się bez dawki ruchu. Niedziela za to zaliczona z Jillian i spacerem. Obiad u rodziców, czyli standard.

Jestem okropnie na siebie zła, za to, że nie potrafię się trzymać wyznaczonych celów. Wiem, w głębi duszy, że powinnam zmienić to czy tamto, ale obranie innej drogi jest łatwiejsze, zwłaszcza tej usłanej lenistwem. Nie potrafię już chyba na siebie działać, na swoją podświadomość. Może powinnam pogodzić się z faktem, że zawsze będę kobitką z nadwagą i nie spełnią się moje marzenia. Wszystko dookoła jest tylko na nie. Zastanawiam się cały czas, czy to rzeczywiście to całe jedzenie (którego jest szczerze powiedziawszy zazwyczaj w granicach mojego limitu kalorycznego lub ok górnej granicy), czy to ta woda która we mnie wiecznie zalega. Jak tylko dostanę wypłatę kupuję Saluran, żeby się przekonać jak to naprawdę jest.
Teraz jeszcze jestem przed @ wiec waga stoi cały czas w miejscu. Zaczynam odczuwać taki moment, kiedy chcę się rzucić na wszystko, nawet to niebezpieczne. Nie chcę tego, ale zaczynam być w niemałej desperacji.

Tęsknię za czasami, kiedy miałam to wszystko gdzieś. Nie martwiłam się faktem posiadania mało kształtnej głowy, tym, że mam cienkie włosy bez dynamizmu, odrobiną ciałka. Gdzie to wszystko uciekło? Gdzie moja radość z życia? Dlaczego nie mogę go odnaleźć?

środa, 19 marca 2014

Smacznie


Dzisiejszy dzień zaczęłam całkiem smacznym i sycącym śniadaniem - jajko sadzone z tostami i sałatką z rukoli i pomidorków. Jestem dumna z tego jedzenia, naprawdę. Zjadłam nawet to całe "zielsko" :). Ogromną satysfakcję daje mi jedzenie większej ilości warzyw i fakt, że powoli się zmieniam. Wiem, że to dopiero 3 dzień, ale jeżeli do tej pory mi się nie znudziło i trzymam się postanowienia, to znaczy, że jest bardzo dobrze :). Zdjęcia z przepisami są oczywiście w dziale przepisy.

Niestety ćwiczenia poszły wczoraj w odstawkę. Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu byłam tak wykończona, że nie obeszło się bez drzemki. Byłam po niej w lepszym samopoczuciu, jednak siły nie miałam ni krzty. Zmartwiły mnie te zawroty głowy. Nie wiem, może to stres, który zjadał mnie cały dzień w pracy. W każdym razie przerwa i tak dobrze mi zrobiła, a świat też się nie zawali. Na pocieszenie dzisiaj zanotowany spadek o 0,6 kg :). Jest moc :)

Pogoda oczywiście nie nastraja zbyt pozytywnie, jednak po przeanalizowaniu prognozy mogę powiedzieć, że będzie tylko lepiej :). Nie mogę się już doczekać tego momentu, kiedy wsiądę na swój ukochany rowerek i pomykam po mieście. Ach wiosno, przybywaj!

19.03.2014

śniadanie: jajko sadzone z tostem, garścią rukoli i pomidorkami
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: kanapka z roladą z kurczaka i rzodkiewką, jabłko
obiad: grillowana pierś z kurczaka z dzikim ryżem, brokułami i marchewką
kolacja: tortilla z kurczakiem i warzywami

RAZEM: 1512 kcal

B: 88,9 g
T: 40,6 g
W: 221,1 g
Bł: 29 g

Jillian 30 DS - 6/10
rower - 15 min

wtorek, 18 marca 2014

Udany start


Wczoraj poszło wszystko zgodnie z planem. Jedzeniowo bardzo dobrze, ćwiczenia i rowerek zaliczony. Co prawda jazdy tylko 15 minut, ale od czegoś trzeba zacząć, a 45min ruchu dziennie i tak lepsze niż nic. Wczorajsze kalorie dobiłam myślę sokiem pomarańczowym, bo po treningu tak mi się chciało go pić, że nie mogłam się powstrzymać taki pyszny :).

Ciężki miałam dzień, nie powiem, ale nie poddałam się i nie położyłam nawet na chwilę. Robienie samego jedzenia pochłonęło mi trochę czasu. W sumie to jestem zadowolona, bo ostatnio mam problemy ze znalezieniem sobie lukratywnego zajęcia.

Tak jak pisałam w poprzednim poście, w dziale Przepisy dodaję 2 smaczne dania. Moje dzisiejsze śniadanie i wczorajszą kolację.

Czuję, że dzisiaj będzie bardzo męcząco i ciężko. Jest dopiero 12 a ja już jestem padnięta z powodu pracy. Od rana gaszenie pożarów, wciąż nowe problemy wynikają, a mojej współpracownicy, która za to wszystko odpowiada oczywiście brak. Szkolenie. A jakże. Na szczęście mają z nią kontakt telefoniczny, to jutro przed kolejnymi wykładami będzie odkręcać co tam się narobiło. Nie chcę tylko, żeby znowu cała czarna robota spadła na mnie. Zazwyczaj wychodzę później na tym jak Zabłocki na mydle. 
Do tego wszystkiego z samego rana informatyk zajął mi na 2 godziny komputer bo musiał pozmieniać to i tamto. Taki z tego plus, że pozakładał w końcu to co miał, a i jeszcze wskoczy mi może nowa klawiatura, bo żeby na tej prehistorycznej pisać trzeba mieć stalowe nerwy :).

Dzisiejsze plany jedzenia i ruchu:

18.03.2014 r.

śniadanie: grzanki jarskie (przepis)
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: bułka pszenna z pasztetem domowym
obiad: szaszlyki z polędwiczką
kolacja: koktajl bananowo-brzoskwiniowy

RAZEM: 1485 kcal

B: 57,0 g
T: 43,2 g
W: 225,9 g
Bł: 21,9 g

Jillian 30ds - 6/10
rower - 15 min

poniedziałek, 17 marca 2014

Oby pozytywny początek


Dzisiaj oficjalne ważenie. Nieszczęsne 67,6 kg, ale nie załamuję się. Po raz kolejny powiedziałam dość i zaczęłam dalej. Na śniadanie miseczka płatków w owocami i jogurtem naturalnym (nie smakował mi, muszę kupić jednak bakomę). Ćwiczenia wczoraj odpuściłam, ale dzisiaj już jadę dalej. Dokładam rowerek bez dwóch zdań. Choćbym padała na ryjka, to zrobię to i koniec. Pokażę sobie samej, że jednak potrafię i nie szukam wymówek.

Łukaszowi też się przytyło, wiec je to co ja. Większe ilości co prawda, ale jakościowo mniej więcej to samo. Na obiad planowane szaszłyki z warzywami i polędwiczką na grillu, a na kolację sałatka z pieczarkami, suszonymi pomidorami i fasolką szparagową. Trzymam kciuki, żeby było smaczne, bo zrobię to po raz pierwszy. Jeżeli wyjdzie dobre i ładne, to załączę zdjęcie i przepis w odpowiednim dziale. 

Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nie widzę po sobie tego przytycia. Wciąż wmawiam sobie, że może to przez ćwiczenia? Mydlę sobie oczy dokumentnie :)

17.03.2014r.

śniadanie: miseczka płatków kukurydzianych z owocami i jogurtem naturalnym
II śniadanie: krakersy pełnoziarniste, gruszka
III śniadanie: bułka z wędliną i sałatą
obiad: szaszłyki z warzywami i polędwiczką
kolacja: sałatka z pieczarkami

RAZEM: 1233 kcal

B: 52,9
T: 40,0
W: 18,6
Bł: 26,2

Nie jest źle. Kalorie powinnam dobić trochę wyżej, ale zobaczymy jak będę się czuć, to i tak tylko orientacyjnie.

czwartek, 13 marca 2014

Niezły kop do działania !


Weszłam dzisiaj rano z ciekawości na wagę. Pomyślałam, a, co mi szkodzi, może akurat zobaczę mniej jakimś cudem (naprawdę cudem biorąc pod uwagę moje ostatnie poczynania). No i cóż, tak to jest jak się człowiek przeliczy i to znacznie. Waga pokazała magiczne 67 kg. Nie załamałam się, o nie. Dzisiaj jestem w bojowym nastroju. Zobaczyłam te nieszczęsne cyferki i od razu powiedziałam sobie "o nie, koniec z tym, to znak, że czas w końcu przestać się użalać i coś zdziałać. Samo się nie zrobi". Tak też uczyniłam. Zamiast słodkich chrupków na śniadanie zjadłam pluszkę i gruszkę (też to pieczywo nie należy do najlepszych, ale musiałam i tak się pozbyć, a wyrzucać jedzenia nie mam zamiaru, aż taka bogata to nie jestem). Dzisiaj przygotuję może musli do słoiczka i będę sobie gotowe zabierać. Codziennie wieczorem przygotować owsiankę na rano, tylko do podgrzania. Najlepiej na wodzie. Chce na jakiś czas odstawić mleko. Może mi pomoże, bo w pracy ciężko mi wysiedzieć tak męczą mnie wzdęcia. Do tego przez bite 8h praktycznie siedzę, wiec wyobraźcie sobie ten ból...

Od jakiś 3 tygodni mam w pracy czajnik w pokoju, więc problemu z piciem nie będzie. Nie trzeba teraz iść na łaskę do sąsiedniego pokoju, więc z tym się znacznie poprawię. Co prawda powinnam pić wodę, ale to za każdym razem muszę brać butelkę do pracy, a w pokoju nie mam miejsca na całą zgrzewkę, zresztą, kto mi ją tu przytarga bez samochodu :). Dam radę, coś wymyślę na pewno.

Ćwiczenia wczorajsze zaliczone. Z malutką przerwą na wizytę mamy, ale to tylko 5 minut więc nic się nie stało. Dokończyłam jak tylko wróciłam do mieszkania. Rowerek w tym tygodniu odstawiam na bok, nie mam na razie czasu i siły. Muszę przyzwyczaić organizm. Poza tym, jak od razu sobie zafunduję taką mega dawkę ruchu od samego początku to niedługo wytrzymam psychicznie. Od razu mi się wszystkiego odechce.

Zbieram siły do walki ze sobą, z ciałem i przede wszystkim leniwym umysłem. Pogoda sprzyja, od razu więcej zapału do czegokolwiek :). Szkoda jedynie, że ten piękny czas trzeba przesiedzieć w pracy, ale cóż, świat nie jest kolorowy i idealny dla wszystkich. Cieszę się, że mam w ogóle tą pracę, więc nie powinnam narzekać. Co jednak dziwne, kierownik dziś nieobecny mimo, iż powinien już wrócić z rehabilitacji. Oby nie poszedł leser na kolejny urlop (niestety, jest leserem, ale to za długa historia :) ).

środa, 12 marca 2014

Upadam, ale czy wstaję?


Mam dość. Naprawdę mam cholernie dość tego wszystkiego. Tego całego życia, pogrążonego tylko w jednym temacie. Rzygam tym ciągłym myśleniem tylko o jedzeniu, o ćwiczeniach, o zdrowiu. Jestem psychopatką. Ile można oszukiwać siebie, Łukasza, wszystkich dookoła, że jest dobrze, kiedy nie jest? Zakładam maskę szczęścia i obojętności, że naprawdę mam na wszystko wywalone, kiedy rzeczywistość jest zupełnie inna. Wciąż w głowie kłębią się te obsesyjne myśli, że powinnam zacząć zdrowo jeść, tak dużo się ruszać, zadbać o to, o tamto, o siamto. Może powinnam poszukać pomocy u prawdziwych specjalistów? Albo zwyczajnie zagłodzić się i wtedy będę szczęśliwa, lub wręcz przeciwnie przytyć do tych 400 kilo lub więcej. 
Chcę być zdrowa, szczupła, piękna, dlaczego nie mogę tego osiągnąć? Dlaczego mam tak pod górę. Dlaczego mój umysł jest taki pokręcony? Wieczorem mówi mi, jutro dasz z siebie wszystko, dasz radę, zobaczysz, a kiedy przychodzi ten oczekiwany moment, odwraca się ode mnie w zupełnie innym kierunku. Podsuwa mi myśli, żeby posiedzieć może przed komputerem, a może idź sobie poleż, albo nie rób zwyczajnie nic? Idź do sklepu, kup sobie tę górę słodyczy, będziesz szczęśliwa i spełniona! A ja co? Robię to, zwyczajnie się poddaję. Daje mi to szczęście na całe 5 minut a potem godziny wyrzutów sumienia, z ręką w miseczce z groszkami czekoladowymi lub blaszce z pysznym ciastem.
Muszę z tym skończyć, chcę to zrobić. Boże, błagam, pomóż mi w tym, bo oszaleję i skończę naprawdę marnie, przez tak idiotyczną sprawę.
Do tego wszystkiego, czuję, że Łukasz naprawdę ma mnie powoli dosyć i wcale mu się nie dziwię, skoro wciąż zamęczam go pustym gadaniem ile to ja zrobię. Muszę przestać, nawet kosztem gadania do siebie. Z drugiej strony widzę, że po przyjściu z pracy robi tylko 2 rzeczy - śpi lub gra. Aż do samego wieczora, codziennie ten sam rytuał. Czuję już zmęczenie tą monotonią. Kiedy pytam go, może znajdziesz sobie jakąś pasję, porób coś innego a nie wiecznie z nosem przyklejonym do tego AIONa, to odpowiada mi zawsze tak samo - "ale co? ja nie wiem". I koniec dyskusji. Czy naprawdę ja mam mu wymyślać zajęcia? Facet ma prawie 30 lat a czasem zachowuje się jak dziecko. Może przykro, że to piszę w dodatku tutaj, ale czasem żałuję, że nie mam faceta, który chce coś zrobić ze swoim życiem, a nie przewegetować do emerytury. Nie do wszystkiego są potrzebne wory pieniędzy. Nie wiem już jak do niego dotrzeć. Nie potrafię. Zresztą nie dziwne, skoro sama nie umiem poradzić sobie ze swoimi trywialnymi problemami i brakiem kontroli nad własnym życiem.

Wiecie co we mnie jest jednak najgorsze? Pragnienie zmian, a brak chęci żeby je wprowadzić w życie. Przykład. Chcę zacząć jeść zdrowe śniadania, dajmy na to owsiankę. Wprowadzę to na jeden dzień, a potem lenistwo bierze górę i dnia kolejnego jem już słodzone chrupki typu Nesquik lub Ciniminis. Z mlekiem, którego powinnam unikać ze względu na cholerną tarczycę. Albo obiad. Jednego dnia pyszny dietetyczny kurczak z warzywami. Kolejnego - sos z makaronem lub ziemniakami. Niby wszystko jest dla ludzi, ale tak uwielbiam smak domowego sosu, że nie umiem z tego zrezygnować. Wkładam sobie mało, ale jednak tłusto. W moim jadłospisie wieczną przewagę mają węglowodany, a tłuszcze przewyższają ilość białka. Nie tak powinno być. Przez tyle lat wciąż nie nauczyłam się podstaw. Niczym dziecko z przedszkola. 

Często oglądając przeróżne strony, blogi, czerpie z nich energię, widzę, że da się dobrze zjeść, aby było to pięknie podane i smakowite. Tego zapału starcza mi na godzinę. Potem wracam do starych nawyków. Próbowałam nawet organizować sobie jadłospisy na cały tydzień, trzymać się jakiś zasad, ale jestem najbardziej zmienną kobieta w otoczeniu. Nigdy nie wiem na co będę miała ochotę dnia kolejnego. Może to i dobre, bo nie lubię wiecznie tego samego, aby się nie znudziło, z drugiej strony, dobrze by mi to zrobiło, pozbyłabym się problemów "nie wiem co zjeść, to nie zjem nic, albo tego syfa".

Jedzenie z nudów, kolejny problem do rozwiązania. Nie jestem tutaj pewnie jedyna, która lubi sięgać po kolejnego przysmaka wlepiając się w ekran monitora, czy to przy grze, czy ciekawym filmie lub serialu. Niby potrafię to skontrolować, jednak myśli zamiast skupić się na konkretnej rzeczy, to wciąż obracają się w jakimś tam stopniu wokoło tej bułeczki lub tego owocka parę kroków dalej. Ustalonych godzin posiłków trzymam się do godziny mniej więcej 17, od 7 rano. Jestem w pracy, nie mam możliwości kupienia batona czy innego świństwa, więc zabieram coś z domu. Wracam po tych 8 godzinach, robię obiad, zjadam i się zaczyna. A to bym coś przekąsiła słodkiego, a to może kolejny kilogram mandarynek. No jak potwór ciasteczkowy, tyle, że wszystkożerny. Potem wmawiam sobie, że i tak za chwile poćwiczę, to spalę te 300 kcal to zjem sobie na to miejsce coś smacznego. No idiotyzm pierwsza klasa. I ja się dziwię, że nie potrafię zrzucić tego sadła? Albo, że waga stoi wiecznie w miejscu? Nie dziwne, skoro cały czas się tylko perfidnie oszukuję. 

~* ~

Kończąc to narzekanie, wyspowiadam co zrobiłam, czego nie, a co bym chciała. Wiec tak. Wczoraj poległam słodyczowo, jednak poćwiczyłam z Jillian. Dzień 2/10 odznaczyłam jako zaliczony pozytywnie. Miałam wsiąść na rower, jednak po okropnie długiej przerwie zwyczajnie nie dałam już rady, a nie chciałam ryzykować upadkiem lub omdleniem. Nie o to przecież chodzi. Dzisiaj rano zjadłam ostatnie sztuki groszków, nie mam w domu już dzięki temu nic co mogłoby mnie kusić (nie wliczając kremu czekoladowego a'la nutella, jednak jest bleh). Ptasie mleczko jest Łukasza, w dodatku niedobre bo podrabiane, więc żadna strata nie zostanie poniesiona na duszy. Wg ustalonego harmonogramu dzisiaj w planach 3/10 Jillian i rower. Postaram się chociaż te 15 minut pojeździć, jak dam radę to 30 (nie wiem czemu to dla mnie taki problem, bo studiując i wracając po kilku męczących godzinach na uczelni dawałam sobie radę i miałam na to siłę, a nawet na 90 minut aerobiku z płytki...co się ze mną stało...proszę nie wmawiać, że starość bo 3-4 lata różnicy to całe nic, a ludzie starsi ode mnie mają większe osiągnięcia w dziedzinie sportu, bo chcą). Piątek i sobota będą niezwykle ciężkie, bo muszę zrobić tort, a dnia następnego impreza, urodzinowa połączona z rodzinnym spotkaniem z siostrą ze śląska. Może uda mi się to przetrwać i nie umrzeć.

Nie chcę wracać do obsesyjnego liczenia kalorii, bo nie wychodziło mi to na dobre. Okej, może wiedziałam ile czego jem w ciągu dnia, jednak zajmowało mi to tak dużo czasu, chodziłam tu i tam z wagą, że Łukasz się wnerwił. Nie dziwię mu się. Naprawdę. Jednocześnie podziwiam, że jeszcze na mnie nie nawrzeszczał i kazał się zebrać do kupy bo inaczej koniec. Nie, że tego oczekuję, ale może to postawiłoby mnie na nogi, chociaż niekoniecznie. Wolę się nawet nie domyślać. 

Mam taką malutką książeczkę z Shape'a. Jeszcze z czasów młodości, studiowania i wdrażania się w ten system kaloryczny i zdrowotny. Jest w niej mądra tabelka i objaśnienie, jak obliczać deficyt kaloryczny. Dla mojego wieku, masy ciała i przy siedzącym trybie życia zapotrzebowanie powinno wynosić ok 2000 kcal, natomiast PPM 1416 kcal. Tak wiec jedząc powiedzmy 1600 dziennie, stwarzam deficyt kaloryczny 400 kcal z samego jedzenia. W ciągu miesiąca uda mi się tak schudnąć (szacunkowo) 1,7kg. Włączając codzienny ruch i spalając nim około 500 kcal, stworzę deficyt już 900 kcal i zgubię wówczas do 4kg/mies. I ten i ten wynik jest satysfakcjonujący. Powinnam sobie to powiesić gdzieś w widocznym miejscu, żeby mi świecił za każdym razem jak będę chciała zgrzeszyć lub pozwolić leniowi wygrać.

Pisałam ostatnio, że zmieniam wygląd strony, jednak bardzo to zaniedbałam. Postaram się do tego wrócić, do tabelek lub cyferek. Zajmie mi to chwilę, ale trudno. Lepsze to niż trwanie w bezmyślności do końca dnia. 
Znalazłam też sporo dietetycznych przepisów, zdrowych propozycji na dania. Te które wypróbuję, powstawiam łącznie ze zdjęciami i przepisami. Może komuś się to przyda. 

~* ~

Pomogło mi takie wypłakanie się na klawiaturę i przelanie złych emocji na ekran (kiedyś papier). Teraz postaram się stanąć na nogi i pomóc sobie. Nie powiem, że raz a dobrze,  bo teraz to już puste słowa. Chciałabym jedynie, aby było to trwałe, a nie kilkumiesięczne postanowienie.

piątek, 28 lutego 2014

Po Tłustym Czwartku - balonik


Dokładnie tak dzisiaj się czuję. Jak balonik. Nie zjadłam góry pączków, ani jednego sklepowego. Ale cóż. Nie obyło się bez tego grzechu. Zrobiłyśmy z mamą pączków domowych. Zjadłam 3 normalne z dżemem wiśniowym i 2 donuty z czekoladowa polewa...
Dobrze, ze to "święto" jest tylko raz w roku...

Muszę tutaj od razu się wyspowiadać. Podjadam słodycze. Tak. Miałam w tym tygodniu dzień załamania. Akurat wypadł dzień @. Kupiłam takie lentilki i draże kokosowe (moja zguba). Przesypałam do miseczki i tak brałam po kilka sztuk. Ale kurcze, z dnia na dzień jest coraz gorzej. Muszę je jeść bo tylko o tym myślę, to jest jak nałóg. Znów do niego wróciłam, do tej cholernej czekolady która gubi mnie zawsze. Dosłownie.
Dzisiaj zjadam z Łukaszem to wszystko, żeby nie kusiło, a od jutro ćwiczenia idą w ruch. Już zaplanowałam cały miesiąc, powinnam wiec skończyć 4 kwietnia cały program. Potem będzie około miesiąca mel b, a od maja po urlopie ruszam z p90x classic. Już poczytałam o tym, wiem, czym zamienić yogę x i jest ok. Mam akurat trochę czasu, żeby się kondycyjnie przygotować. Mentalnie oczywiście też. Mamy zakupiony dywan od jakiegoś czasu, więc nie powinnam mieć teraz problemu ze ślizganiem i ćwiczeniami na podłodze. Najgorszą teraz przeszkodą jest pies, który nie daje nic robić, ale i z tym sobie poradzimy jak zawsze.

Nie chce tylko się zniechęcić i szukać wymówek. A to nie mam czasu, a to siły, a to ochoty. Muszę i już. To dla mojego dobra. Chciałam coś zmienić w życiu. Teraz mam okazje. Ogarnę jeszcze tylko te durne jedzenie obleśne, i będzie w porządku. Trzymajcie kciuki, żebym jutro nie skrewiła.

środa, 26 lutego 2014

Dziwne czasy, dalekosiężne plany.


Przepraszam za nieobecność. Dość znaczącą. Niestety moje życie nie jest ostatnio pasmem sukcesów, wręcz przeciwnie. Przebyłam już male załamanie. Może nie nerwowe, a bardziej psychiczne. 
Zauważyłam, że za dużo czasu spędzałam na portalach poświęconych odchudzaniu. Za bardzo mnie to absorbowało, zaczynałam popadać w paranoję. Nie myślałam już o niczym innym a kaloriach, jakości spożywanego jedzenia, nie mogłam cieszyć się spożywanymi pokarmami. Tak nie powinno być. Byłam już tym zmęczona, przytłoczona. Porozmawiałam więc na poważnie z Łukaszem, błagałam, żeby mi pomógł, bo już sama sobie nie radzę, że upadam. 
Zdecydowaliśmy. Odcięłam się całkowicie od portali dietetycznych, wszelkich poradników, metod, nawet od stron poświęconych chorobie. Pomogło. 
Dzisiaj czuję się zdecydowanie lepiej. Oczywiście mam dni, kiedy chcę coś zmienić, widzę, że robię za mało, jak dziś. Jestem zła na swoje lenistwo, ale wiem, ze w końcu się podniosę i ruszę z kopyta. Muszę tylko znaleźć tą wewnętrzną siłę.

Jakie są moje plany? Cóż. Przede wszystkim, miałam postanowienie, że w tym roku zrealizuję program 30 Day Shred z Jillian. Chcę to zrobić w marcu. Poświęcić całe 30 dni na te ćwiczenia. Zaprzeć się i zrobić raz a porządnie. Potem od kwietnia znów powrócić do p90x. Pokochałam ten program i kusi mnie powrót do Toniego. Myślałam tylko, żeby zrezygnować w tym z jogi, bo po pierwsze, bardzo obciąża moje kolana, są po nich bardzo spuchnięte, po drugie trening trwa aż 1,5h, a po 3 jest bardzo ciężki i może trochę nudny. Zamiast tego będę robiła rozciąganie, lub po prostu wolne. 
Do tego bardzo chce zacząć biegać. Nawet te pół godziny co 2 dni wykroić na ten sport. Kupić porządne buty, dres, słuchawki na uszy i w trasę. Dodatkowo nie mogę się doczekać ciepłych dni, kiedy będę mogła wsiąść na rower i jeździć nawet codziennie. Uwielbiam to i bardzo za tym już tęsknie.
Zawsze myślałam, że jestem pod tym względem domatorka, ze ćwiczenia to tylko w domu, ale widzę, że chyba jednak doza świeżego powietrza dobrze by mi zrobiła.

Co do jedzenia. Nie wydziwiam. Jem wszystko. W mniejszych ilościach, ale wszystko, nawet wpadają słodycze. Przecież wszystko jest dla ludzi, nie mam nietolerancji żadnych (stwierdzonych na dzień dzisiejszy). Moja waga oscyluje w jednym miejscu, co oczywiście frustruje, ale myślę, ze włączając teraz ruch powinno coś ruszyć dalej. Taka mam głęboką nadzieję.

Wspomnę od razu o mojej wizycie u endokrynologa. Niestety moje wyniki się pogorszyły. TSH wynosi na dzień dzisiejszy 4,6. Podejrzewamy z lekarką, ze jest to spowodowane tym, ze od 3 miesięcy mam powiększony węzeł chłonny na szyi. Nie jest to związane z tarczycą, ale najpewniej miało wpływ na wyniki hormonów. Teraz muszę wybrać się do kolejnego lekarza, tym razem rodzinnego, żeby wypisała mi skierowanie na kolejne badania krwi, żeby sprawdzić od czego to się zrobiło. Ja nie mam pojęcia. Nigdy nie utrzymywała mi się taka opuchlizna tak długo. Martwi mnie to trochę, mimo, ze nie utrudnia mi codziennej egzystencji. Boli jedynie przy dotyku, ale jest ewidentnie powiększony, bo można go zobaczyć jak odchylam głowę do tylu. No nic, jak trzeba to trzeba. Leczenie niezbędne.

Życie w pracy leci powoli, monotonnie i nudno. Z nadzieją w oczach czekam na koniec kwietnia, kiedy to będę mogła wziąć urlop i wyjechać do siostry na Śląsk. Już tak tego chcę, oderwać się od tej codzienności. Takiej samej każdego dnia. Pobudka, toaleta, jedzenie, praca, obiad, komputer, spać. I kolejnego dnia znów to samo. Potrzebuje jakiejś zmiany, ale nie mam totalnie pomysłu jak je wprowadzić. Może lato przyniesie nadzieję. Czekam na nie z niecierpliwością. Miałam oczywiście w planach, że w tym roku przywitam je w nowym ciele, ale nie jest tak kolorowo jakby się chciało. Trzeba się pogodzić z tym, co już mam i starać się cieszyć z najmniejszych sukcesów. To trudne, oczywiście, ale wykonalne. Muszę tylko chcieć.

~* ~

Chciałam jakoś przebudować tego swojego bloga, pozmieniać zakładki, wstawiać tutaj coś co mnie inspiruje, z czego korzystam, wszelakie rady z inny blogów i stron w jednym miejscu (oczywiście z odsyłaczami do stron oryginalnych). Pomyślę jeszcze nad tym jak to zrobić. Potem wprowadzę to w życie.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Dzień 15

photo by: Oer-Wout

Już 2 tygodnie za nami. Co mogę powiedzieć. Jest bardzo dobrze :). Ja zrzuciłam kolejne 0,8 kg, Łukasz za to około 1,5 kg mniej ;). W tym tygodniu wrzucam trochę ruchu, mianowicie rowerek. Moja kondycja znacznie upadła, a na tym sprzęciku trochę ją podreperuję. Wtedy może zacznę Jillian. Mam postanowienie skończyć w tym roku jej program, ale nie było powiedziane, że już w styczniu :P. Na pewno znajdę motywację, żeby zacząć i ją. Ale to jeszcze nie teraz. W taką pogodę ciężko się ogarnąć, jak na dworze zimno, śnieg i mróz. Do domu przychodzę padnięta a jeszcze trzeba jakiś obiad zrobić i znaleźć chwilę na pasje. 
Jednak ogarnianie się nie jest taką prostą sprawą, ale uznałam, że najlepiej dojść do wszystkiego małymi kroczkami. Nie chcę się rzucać na głęboką wodę jak poprzednio. Za szybko się zniechęcę, a tak przyzwyczaję organizm do jakiejś tam dawki ruchu. Dam radę ;)


Przyznam się tutaj, że miałam w minionym tygodniu chwile kryzysu, chciałam rzucić to wszystko w cholerę, uważałam to za zbyt trudne, a wiadomo, człowiek zawsze dąży do tego, żeby było wygodniej. Widziałam jednak, że Łukasz się twardo trzyma, to mi jakoś pomogło i wszystkie niepewności przeszły. Dzisiaj jest już całkiem dobrze, zobaczymy jak będzie dalej.

sobota, 11 stycznia 2014

Dzień 6 - nowa walka

photo by: EliseEnchanted

Dzisiaj mój dzień ważenia. Postanowiłam przejść na dietę dnia 22 grudnia, więc w dosyć dużym odstępie czasu od jej rozpoczęcia, a mianowicie od 6 stycznia. Wpisałam wtedy wagę szacunkową, czyli 68kg, ale wiadomo, to było przed świętami i sylwestrem. Przez poniedziałkiem, sprawdziłam ile ważę i waga pokazała 68,7kg. Dzisiaj 68,1kg więc chyba powinnam to zaliczyć do spadku, mimo iż od czasu "postanowienia" nie spadła nic. Nie wiem, czy uważać to za jakiś sukces? Nie wiem jak mam się czuć. Byłam zła, że zobaczyła właśnie tyle, bo liczyłam na siódemkę. Trochę się tym wszystkim załamałam, ale później tak sobie usiadłam i pomyślałam, że kurczę, przecież to jednak jest spadek i to o 0,6kg więc dlaczego jestem zła? Dodatkowo, wizyta w świętym przybytku nie została zaliczona, więc dodatkowo mam jakieś tam "zaległości". Czy jednak sobie tego wszystkiego sama nie tłumaczę? 
Od samego początku, od poniedziałku, jestem naprawdę grzeczna. Trzymam się wyznaczonej diety, posiłków i zaleceń. Nie oszukałam co mi się wcześniej często zdarzało. Jak nie miałam ochoty na zjedzenie tego czy tamtego to po prostu wymieniałam danie. To bardzo proste. 
Ruch dodam jak mówiłam ostatnio w poniedziałek, wtedy też wróci do mnie mój rowerek, który musiał się przechować w piwnicy na czas choinki (niestety, mieszkanie zbyt małe na obie rzeczy, a choinka musi na święta być i koniec :) ). No nic, zobaczymy jak będzie w przyszłą sobotę. Nie mogę się załamywać przecież. Postawiłam sobie cel być szczęśliwszą w tym roku i częściej się śmiać. To nie może mi popsuć humoru, tym bardziej, że w ciuchach nie wyglądam tragicznie dzięki treningom w minionym roku. 


Dzisiaj niestety dzień pracujący o zgrozo, trzeba odpracować 7 stycznia kiedy to szef zażyczył sobie wolne dla całego teamu. Miałam jechać na jakąś imprezę (to w ramach pracy, chociaż zaczyna się od 13:30 więc i tak te 6h trzeba przepracować normalnie), ale jestem chora, z nosa mi cieknie i nie czuję się najlepiej. Dodatkowo pogoda jest obrzydliwa, zimno, wieje, pada. Nie chcę się bardziej rozchorować, nie ma w tym nic przyjemnego. Nasiedziałam się już w domu, starczy tego dobrego.

czwartek, 12 grudnia 2013

Dzień 104



Jest do dupy! Iście beznadziejnie.
Moja waga dzisiaj znowu wyższa, ale nie sądzę, żeby miał wpływ na to jeden mikołajek... Nie zjadłam kolacji w ramach tego żarła, więc myślę się w bilansie zmieściłam "na oko". Spuchnięcie dzisiaj odczuwam niemiłosierne, do tego niewyspanie i ból wszystkich mięśni i kosteczek. Jest totalna lipa. I tyle w temacie. Zły dzień!

Już teraz zrobiłam postanowienia noworoczne. Tak, mam ich kilka. Wiem, że już w tym roku za dużo nie zdziałam (ale nie obeżre się słodyczami, nie w tym sęk).

1. Robić codzienny spis zjedzonych posiłków, z kcal oraz BTW
2. Przerobić całe 30 dni z Jillian
3. Jeździć codziennie chociaż po 30min na rowerku
4. Ogarnąć myślenie
5. Zrobić plany związane z kawiarnią

To moje cele. Chcę i muszę się ich trzymać chociaż raz. Ma mi się udać i koniec!

P.S. Dzisiejszy dzień zaczęłam od samego dna, lepiej nie będę mówić co zjadłam, bo na samą myśl chce mi się wymiotować... Jestem chora.

wtorek, 10 grudnia 2013

Dzień 102

photo by: murriwurri

Jak każdy mam gorsze i lepsze dni. Zazwyczaj te pierwszy przychodzą po tych drugich, rzadziej odwrotnie. Może i zwalam wszystko na tarczycę, jednak to, że z dnia na dzień napuchnę i zaraz to znika - nie mam innego wytłumaczenia. Tak niestety stało się dzisiaj, przynajmniej mam takie uczucie. 
Zbliżają sie święta, powoli brakuje mi czasu na wszystko, muszę skończyć mamie prezent a zostało mi naprawdę niewiele. Mniej jak więcej. Rozplanować co kiedy zrobić na święta, żeby ze wszystkim się wyrobić. Ćwiczenia poszły na razie w odstawkę. Nie chcę się zmuszać i wciskać na siłę do planu dnia. Poza tym, po niedzielnych boleściach i rewolucjach brzuchowych trochę się boję. Nadal mnie muli i dziwnie bulgocze, więc nie chcę tego pogorszyć, bo wtedy to już nic nie zrobię. 
Oczywiście po kilku dniach bardzo dobrych przyszedł wczoraj dzień gorszy, ale chce się dzisiaj poprawić. Nie wiem czy mi wyjdzie, nie chce sobie niczego obiecywać bo tylko się zawiodę. Staram się w miarę możliwości jak mogę, ale często demony starego odżywiania do mnie wracają i przeważają szalę na swoją stronę. Naprawdę ciężko z tym walczyć, a robię to. Nie zawsze się udaje, ale nie jestem ideałem. I tak powoli zaczynam zauważać zmiany, które w zasadzie są w mojej psychice. Jeszcze nie dopuszczam do siebie żadnych komplementów, tak jakby ich nie było, ale powoli się przełamuję. Nie potrafię na nie reagować. Nigdy nie umiałam... Tak, nie jestem pewna siebie.

Dzisiejsza waga nie znana, jakoś bałam się stanąć na szklaną po wczorajszym jedzeniu. Szacunkowo zmieściłam się w bilansie, ale nie chcę ryzykować załamania. Najbardziej bym przeżyła, gdyby wszystko wróciło znów do punktu wyjścia. Nie przeżyłabym tego chyba psychicznie :(. Totalnie bym się załamała i zrezygnowała chyba ze wszystkiego.

W chwili wolnej chciałam jeździć chociaż na rowerku, bo na razie widzę, że nie ciągnie mnie do p90x, mam jakiś taki zastój, tak jakbym potrzebowała jakiejś zmiany. Sama już nie wiem czego chcę :(

piątek, 6 grudnia 2013

Dzień 98



Przebudziłam się dzisiaj z jedyną myślą w głowie - co by tu zrobić, żeby nie iść do pracy, zadzwonić że zwracam cały dzień? Cokolwiek, byleby zostać w domu. Myśl owa ostała się w mojej głowie zaledwie kilka sekund. Zanim się obejrzałam już byłam w łazience i doprowadzałam się do względnego ładu po zbyt krótkiej nocy. Jak co rano, oglądam swój brzuch i talię (nóg na szczęście nie, bo mam za małe lustro :P). Jeśli widzę, że jest dobrze, od razu mam świetny humor na resztę dnia. Wiem, że może moja waga jest uparta i nie zmienia się od bardzo długiego czasu, ale ćwiczenia jednak trochę mi pomogły. Nie jest to mistrzostwo świata, ale najgorzej też nie. Od 3 dni na szklanej widnieje 68,3 kg, ale nie zrażam się. Na pewno się ruszy. Teraz musi. Bo dlaczego by nie?
Dostałam wczoraj moje nowe spodnie, które zamówiłam w zasadzie z przymusu, bo te w których chodziłam do tej pory zrobiły się jak sitko i co rusz naszywałam nową łatę od spodu, aż w końcu Łukasz powiedział dość i zagroził, że mi je wyrzuci. Wiem, głupia jestem, ale jestem bardzo oszczędna w stosunku do siebie i nie lubię kupować sobie nowych ciuchów, co jest ewenementem dla kobiety. Po prostu nie lubię wydawać kasy na takie rzeczy. W zamian zaopatruję się we wszelakie miski, miseczki, formy, foremki. Wszystko do kuchni. Uwielbiam to. Szkoda tylko, że szafki za małe i już tego nie mieszczą :).
Wracając do spodni, był to udany zakup. Leżą idealnie, wyszczuplają bo maja wysoki stan (nie lubię biodrówek, poza tym nie wygląda to zbyt efektownie jak wylewa się sadło z każdej strony; nie noszę i tak krótkich bluzek więc brzuch spłaszczony jak najbardziej się przyda), mają ładny kolor. Idealne :). Przeszkadza mi prawda ten stan w siedzeniu bo się trochę wbija, ale jeżeli muszę spędzić przy biurku parę godzin, to po prostu rozpinam guziczek i jest git majonez :). Jak się uda schudnąć to i to rozpinanie się skończy, bo nic uwierać nie powinno. Na razie radzę sobie jak mogę.
Zauważyłam też, że wiecznie odkładam zakupy nowej bluzki czy spodni na okres "jak schudnę". Przez to nie mam nic nowego, wszystko już przechodzone, a ja dalej trwam na etapie "jak schudnę". Postanowiłam zmienić nastawienie, bo wiecznie będę chodzić w starych szmatach, a waga jak chce niech sobie spada. Wtedy zaopatrzę się w nowe.
Zmieniłam nastawienie do tego wszystkiego, staram się patrzeć bardziej pozytywnie. Wg badań psychologów to pomaga w utracie wagi nawet w 50% (czy iluś tam, bez znaczenia). To tak jak pokonanie ciężkiej choroby. Jeśli bardzo wierzysz, że Ci się uda, patrzysz na świat z dozą optymizmu, starasz się być szczęśliwa i cieszyć się nawet z najmniejszego sukcesu - pokonasz wszystkie przeszkody. Od dzisiaj wprowadzam to do życia. Będzie to niezwykle trudne, ale postaram się. Chcę się cieszyć życiem, a nie wiecznie umartwiać i marnować młodość. Czas żyć !!

Wczoraj ćwiczeń brak, z racji tego, iż siostra poprosiła, żeby jej pomóc w robieniu prezentu na mikołajki. Skończyłyśmy ok 21 i już nie miałam siły. Usiadłam, odpoczęłam i poszłam spać. Dzisiaj postaram się nadrobić, ale jak wyjdzie, okaże się.

Usiadłam teraz również i policzyłam swoje CPM (przy średniej aktywności), PPM oraz B/T/W. Tak się to przedstawia:

PPM = 1501 kcal
CPM = 2552 kcal
B/T/W = 122,9 / 75,1 / 170,9 [g]

Dane B/T/W/ podaje w gramach, bo tak chyba łatwiej przeliczyć. Sprawdziłam również kaloryczność posiłków, które dzisiaj mam zamiar zjeść (BEZ obiadu i kolacji). Wyszło mi na razie bardzo mało, bo tylko 618 kcal :(. A jest w tym śniadanie, II śniadanie i mini lunch (tak nazywam 3 śniadanie). Nie stosuję się jeszcze do MM, bo zaczynam ostatecznie w poniedziałek. Do tego czasu przygotuję sobie menu, żeby mieć łatwiejszy start. Teraz jeszcze mi ciężko zapamiętać kilka rzeczy, a tak sobie spojrzę - aha to dzisiaj mam to, super - i na tym koniec rozterek. Później będzie na pewno łatwiej już skomponować jedzonko bez zeszytu czy kartek.