czwartek, 14 listopada 2013

Dzień 76

photo by: db-photoblogDOTcom

Moje dobre samopoczucie umknęło gdzieś niepostrzeżenie. Łukasz pewnie sprzedał mi swojego wirusa grypy czy innego cholerstwa. Jestem jakaś rozbita, nie mogę się skoncentrować i mam po prostu przysłowiowego doła. Od kilku dni nie byłam w przybytku, przez co jestem bardzo spuchnięta i na brzuchu obolała i nie pomagają żadne domowe sposoby. Będę się musiała wspomóc lekami, jeżeli po pracy nic samo nie przyjdzie. Nie lubię tego, ale muszę, bo już nie mogę wytrzymać. Jestem tak zanieczyszczona toksynami, że odbija się to na wszystkim. Dosłownie. Muszę pić więcej wody. Po prostu muszę, bo będę miała cały czas takie komedie, a nie jest to ani przyjemne ani fajne.

Pomyślałam dzisiaj nad jakością mojego jedzenia. Nie jest rewelacyjna. Mogłabym podliczyć ilość węglowodanów i innych pierdółek, ale nie bardzo mi się chce i uśmiecha. Wiem, że mam za dużo węgli, zdaje sobie z tego sprawę doskonale, ale nie umiem też tego zmienić. Nawet nie wiem CO mogłaby zmienić. Tu cały pies pogrzebany. 
Teraz z ciekawości wskoczyłam na stronkę ilewazy.pl i podliczyłam kcal i BTW tego co mam dzisiaj do zjedzenia do obiadu (czyli śniadanie, plus jedzenie w pracy). Wyszło 890 kcal w proporcjach B/T/W 38/24/135. Mówiłam, że dużo węgli. No ale trudno, nie jestem w tym ekspertem i niespecjalnie będę. Chcę się tylko czuć dobrze we własnej skórze, czy wymagam naprawdę tak wiele? Coraz bardziej przeklinam tą chorobę i mam jej zwyczajnie dosyć mimo, że na co dzień mi nie doskwiera, bo większość objawów negatywnych ustąpiła. Nie wiem już co robić. Póki co, trzymam się tego co mam. Nie uda się, wtedy zacznę kombinować. Oby tylko nie rzucić się na słodycze i inne syfy. Muszę znaleźć siłę.

Jeżeli chodzi o ćwiczenia. Wczoraj obmyślałam trochę cały swój plan, jak ma mniej więcej wyglądać. Widzę, że zaniedbałam mocno brzuch więc trzeba to koniecznie zmienić. Na dzień dzisiejszy plan jest następujący: trenuję P90X wg normalnego kalendarza, jednak robię go co drugi dzień, a w dni wolne od Toniego jeżdżę na rowerku i robię AB Ripper. Wyjdzie ok 3/3, bo liczę jeden dzień przerwy minimum. Wiadomo, że życie jest nieprzewidywalne i nie mogę go dostosowywać do ćwiczeń, powinno być wręcz odwrotnie. Postaram się jednak wykonywać plan najlepiej jak umiem. Wiem, że przedłuży mi się czas ukończenia programu, ale czy tak naprawdę gdzieś mi się spieszy? Tyle czasu zbierałam sadło, więc teraz potrzebuję cierpliwości żeby się go pozbyć. Pewnie, że chciałabym aby się udało przed wakacjami, ale będzie jak będzie i nie mogę płakać z takiego powodu. Chyba szkoda mi czasu i życia na tego typu rozterki. Dojrzałam?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz